Mamy z Kamilą taki zwyczaj, że liczymy nasze kolejne spotkania. To było czternaste i pora już była spotkać poza domem. Padło na Saragossę, bo jest w połowie drogi pomiędzy jej Madrytem a moją Barceloną, a wybierać się gdzieś dalej i bardziej na tylko dwa dni, byłoby trochę stratą czasu. A więc Saragossa. Zaczęło się od braku biletów - kto by przypuszczał, że w poniedziałek rano wszyscy raptem chcą złapać autobus do Saragossy? I to z obu stron! Dotarłyśmy więc z poślizgem - ja z dwu-, a Kamila czterogodzinnym. W miarę zbliżania się do miasta znikały drzewa, przeobrażały się w małe krzaki z na pewno głębokimi korzeniami, odporne na suszę i wiatr, kolory bledły, przechodziły w żółć i sienę paloną, które jeszcze podkreślał jaskrawy błękit nieba. Przy wjeździe do miasta powitał mnie ogromny czarny byk stojący na szczycie góry. Ole! Dotarłam do centrum i kompletnie zaskoczyła mnie cisza i pustka. Żadnych ludzi, żadnego ruchu, nic. OK, pomyślałam sobie, jest siesta, pewnie wszyscy śpią...