Przejdź do głównej zawartości

Sardynia 2013

Ostatnio podróżniczo zdobywam bardzo nowe doświadczenia. Moja Sardynka była dla mnie podwójną nowością: nie dość, że z ludźmi, to jeszcze samochodem. Ludzie: Domi i Kacper (współlokatorzy), samochód  lancia (rządowa). Wyszło pięknie spontanicznie, sam pomysł wycieczki pojawił się znikąd, termin wcisnął się pomiędzy wszystkie inne ważne daty i wyjazdy, natychmiast sprawdziłam loty i poprosiłam o dodatkowy dzień urlopu i zamówiliśmy bilety. 30 euro do Alghero i z powrotem, thank you very much. Sardynka idealnie wpasowała mi się pomiędzy Portugalię i Małą Francuską Wioskę, Polskę i Kamilę, no i oczywiście gości i pracę. Minęły już prawie dwa miesiące, z natłoku wydarzeń nie miałam czasu mojej Sardynki przetrawić i nacieszyć się nią ani przed, ani po. Czynię więc to teraz.

Wylądowaliśmy  tam spontanicznie, bez większego przygotowania, ale za to z zamówionym samochodem i ambitnym, jak się później okazało – za bardzo - planem objechania całej wyspy. Na szczęście Massimiliano, nasz pierwszy Włoch noclegowy, ostudził nasze zapędy, więc skończyło się jedynie na północy wyspy, a to i tak jedynie po łebkach. Pozostał mi okropny niedosyt podkręcony powalającym pięknem wyspy i tym, że Włosi jacyś tacy nieinwazyjni, a i turystów na początku maja całkiem niewielu.  Chcę tam wrócić, już to wiem, tym razem oczytana, uzbrojona w przewodnik i szczegółową mapę. I najlepiej z namiotem.

Przylecieliśmy do Alghero bardzo rano, kompletnie nieprzytomni po nieprzespanej nocy, ale spacer po przeuroczej starówce i seria prawdziwych włoskich kaw wlały w nas trochę energii. W porcie trafiliśmy na zjazd (zlot?) ferrari i innych rozpłaszczonych sportowych aut. Czerwień lśniła w słońcu, panom kierowcom z brzuszkami aż się skręcał wąs pod nosem, powietrze drżało od niedostępnego dla mnie luksusu. Na całe szczęście dla mnie ta nadęta bombka pękła, gdy podeszłam do super drogiego lamborghini – czerwień błyska, skóra pachnie, właściciel puchnie, a w środku na podłodze… tureckie dywaniki z bazarku. Glamour zdechł.

Znaleźliśmy nasz nocleg, który okazał się całkiem prostym, acz przyjemnym apartamentem niedaleko plaży – Alghero 4u godne polecenia, właściciel Massimiliano po hiszpańsku opowiedział nam historię swojego życia, co robić, gdzie jeść itd., za co byliśmy mu wdzięczni, bo bezsenność pozbawiła nas jakiejkolwiek energii do podejmowania decyzji. Zjedliśmy m.in. typowe sardyńskie danie – makaron muszelki w sosie pomidorowym i doczołgaliśmy się na plażę. A tam… Pusto, słonecznie, woda tak spokojna… Fale łagodnie głaskały brzeg szumiąc przy tym bardzo bardzo cicho… Znaleźliśmy puste (i darmowe!) leżaki i zasnęliśmy na nich martwym bykiem. Ze zmęczenia czułam jak mocno śpię. Fale kołysały do snu, słońce grzało, nie paliło, z pobliskiego raju dobiegała cicha muzyka. Moja wersja raju.

Plaża sama w sobie była dość ciekawa, zawalona wyschniętymi glonami i dziwnymi włochatymi kulkami. Wyglądały jak owoc kiwi skrzyżowany z kłębkiem burej wełny i chyba pochodziły z palmy, ale że nie było kogo zapytać, pozostały zagadką. Trzeba wrócić i rozwikłać. Natomiast glonów było tak dużo, że zbierano je koparką, ładowano na przyczepę i wywożono na wysypisko. Strasznie dużo hałasu.




Zostaliśmy w Alghero jedną noc, pokręciliśmy się po uroczych uliczkach, pełnych zdobień, kwiatów i turystów. Poprzez historyczne powiązania miasta z Katalonią, czułam się tam trochę jak u siebie. Nazwy ulic, flagi czy architektura przypominały mi  o moim ukochanym mieście.

Z samego rana odebraliśmy z lotniska samochód i ruszyliśmy w drogę odkrywać wyspę. Zatrzymywaliśmy się po drodze w różnych punktach widokowych, błękitne niebo zlewało się z morzem w jedną całość, fale rozbijały się o wystające z wody skały, pachniało soczystą zielenią i słońcem. Sielanka.

Dojechaliśmy do Capo Caccia, gdzie znajduje się słynna Jaskinia Neptuna. Jeszcze do niedawna dostęp do jaskini był jedynie od strony morza, teraz można spokojnie skorzystać z wykutych z skale schodów. 800 stopni przyklejonych do skalnej ściany, przecudny widok na granatową zatokę. W podskokach pobiegłam zwiedzać, Domi z Kacprem w połowie drogi zawrócili na górę skarpy, więc pozostałam sama wśród majestatycznych skał i białej piany fal. Sama jaskinia jest przepiękna, ogromna, 500 metrów korytarzy do zwiedzania, o wiele więcej dla grotołazów. Kolumny, stalagmity, stalaktyty, jeziorka, no bajka normalnie. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie informacja, że 1 centymetr sześcienny takiego stalaktytu powstaje 100 lat. Jeden centymetr. A ludzie w ramach pamiątki chcą sobie kawałek ułamać, idioci. W latach pięćdziesiątych mieszkały tam foki, a dokładnie wpływały do jaskini by się rozmnażać, ale najazd turystów tak skutecznie im to utrudniał, że wyprowadziły się aż na wyspy greckie. I żyły długo i szczęśliwie.



Z jaskini ruszyliśmy wybrzeżem w stronę Olbii, wąskimi szosami, które przecinały zielone pola i wspinały się po nadmorskich klifach. Całą drogę towarzyszyły nam ciężkie chmury, a deszcz tylko czekał na nasze postoje, by nas kompletnie zmoczyć. Ale mimo wszystko widoki były niesamowite. Nowa Zelandia na pewno tak wygląda – żadne z nas tam nigdy nie było, ale tak właśnie tam musi być.

Pod wieczór minęliśmy Olbię i wtedy włoskość  dała nam się porządnie we znaki. Zgubiliśmy się na prostej drodze, mapa okazała się niekompletna, a most nieprzejezdny – oczywiście żadnych konkretnych oznaczeń objazdu ani pomocy znikąd. Plus deszcz nam w okna bębnił.  Po godzinie błądzenia w ciemnościach w końcu dotarliśmy do kampingu koleżanki Kacpra, ciche miejsce, zadrzewione, bardzo kampingowe – idealne na wakacje blisko natury. Do spania dostaliśmy miniaturowy domek na kółkach: 2 pokoje, salon, łazienka, wszystko razem może 20 metrów kwadratowych, genialnie urządzone i wystarczające, by spędzić czas na łonie.  Wybraliśmy się do restauracji na kolację, która zwyczajnie odjęła nam mowę. Ja nie wiem, jak Włosi to robią, ale wszystko jest cudownie przyrządzone. Nie rozumiem też, jak oni mogą tyle gadać przy jedzeniu, ja w milczeniu rozpływałam się w ekstazie smaków.

Z samego rana wybraliśmy się na plażę – słońce świeciło, więc trzeba go było trochę zakosztować, zanim chmury znów zasłonią niebo. Plaża była jak z raju. Kryształowa woda, biały jak mąka piasek, zatoczka otaczała plażę niskimi wydmami, a dostępu do niej od strony morza broniły skały z karłowatymi sosnami. Bajecznie. Poleżeliśmy trochę w słodkiej ciszy – było dość wcześnie, ludzie dopiero zaczynali napływać i rozkładać wokół nas kolorowe ręczniki. Mimo to błogość trwała.

To było cudowne uczucie – nigdzie się nie śpieszyć, po prostu być i cieszyć się chwilą, spokojem, ciszą. Kompletna wolność i radość swobody. Plus dzieliłam do czyste szczęście z ludźmi, którzy są dla mnie ważni i których naprawdę lubię. Znamy się na tyle dobrze, że nie musimy niczego przed sobą udawać, jesteśmy sobą i to jest piękne.



Czarne chmury od strony lądu zmusiły nas do odwrotu z plaży, więc zebraliśmy się w drogę w stronę Bosy, zatrzymując się na zwiedzanie w kolejnych miasteczkach czy po prostu podziwiając przyrodę po drodze. Zajechaliśmy między innymi do Posady, miasteczka z malowniczą starówką, całą wybrukowaną, cichą i wyludnioną. To trzeba Włochom przyznać, wiedzą jak tworzyć zapierający dech pejzaż i klimat.
Po Posadzie zboczyliśmy z głównej drogi nad jezioro Tirso, lśniące w słońcu, wietrzne i całkowicie wyludnione. Piknik na pomoście,  kompletny chillout.



A teraz zabawna historia. Domi cierpi na chorobę lokomocyjną (co oczywiście samo w sobie śmieszne nie jest ani trochę), przez cały czas łykała pigułki przeciw nudnościom i jakoś szło. Po sjeście na pomoście usiadła z tyłu auta (wymieniałyśmy się przednim siedzeniem, żeby każda mogła sobie lepiej pooglądać widoki), a wtedy w Kacpra wstąpił duch kierowcy rajdowego i na pięknym żwirowym placyku naszą rządową lancią nieoczekiwanie wykręcił klasycznego bączka na ręcznym hamulcu.  Domi zzieleniała i się wściekła okropnie, zaczęła wrzeszczeć i kląć na fantazję Kacpra, a ja dostałam ataku śmiechu, łzy mi popłynęły, co jeszcze bardziej rozsierdziło Domi.  Zaczęliśmy ją oboje przepraszać, Kacper za bączka, ja za mało współczujący napad śmiechu. „Może mam się zatrzymać, zapytał Kacper, i wysiądziesz na moment?” „Tak", warknęła Domi.  Stanęła obok samochodu jeszcze bardziej wściekła „No i co ja mam na tym poboczu robić – przysiady?!”  Wtedy ja już się do reszty popłakałam, nie mogłam się powstrzymać. Na szczęście Domi nie potrafi wściekać się za długo i jak tylko przeszły jej mdłości, zaczęła śmiać się razem ze mną.


Bosa jest przeurocza, wciśnięta pomiędzy góry, przecięta granatową wstęgą rzeki, z niewielką, lecz przepiękną starówką. Zwiedziliśmy ruiny zamku, położonego na wzgórzu z cudownym widokiem na góry i morze. Nocleg był trochę luksusowy, trzyosobowy pokój, z prysznicem, którego nikt do końca nie potrafił obsłużyć, ale dało radę - każdy jakoś skorzystał, dzięki Bogu. 

Po zwiedzaniu, cudownym pikniku wśród skał i traw pod torre Argentina wróciliśmy do Alghero na ostatni spacerek i zakupy. Absolutny relaks, brak presji i pośpiechu... Leżeliśmy w trawie zajadając świeżą bazylię i słodkie pomidory, słuchając szumu wiatru i rozkoszując się słońcem. Później droga prowadziła wzdłuż wybrzeża, każdy zakręt wydobywał ze mnie westchnienie zachwytu. Wieczorem wróciliśmy na lotnisko, zmęczeni, ale szczęśliwi, i przed terminalem urządziliśmy sobie ostatnią wieczerzę ze wszystkiego, co nie zmieściło nam się do plecaków. Fiesta italiana jak w pysk strzelił. 





A teraz refleksja taka. Kiedy podróżuję sama, skupiam się na tym, co widzę, słyszę, czuję, mam otwarte zmysły na odbiór nowego na 100%. Tym razem moja uwaga była rozproszona, przekierowana na zupełnie inne sprawy. Toczyliśmy wciągające rozmowy, bolał mnie brzuch ze śmiechu, a mój wzrok podążał za palcami moich towarzyszy podróży, pokazujących mi mnóstwo ciekawych rzeczy, na które sama nigdy bym nie zwróciła uwagi. Moje podróżnicze ADHD nie znalazło zwykłego ujścia, wszystko toczyło się trzy razy wolniej, co było dla mnie nowością. Nie twierdzę, że to źle czy dobrze, po prostu z zainteresowaniem przyglądałam się sobie w grupie i temu jak się w tym odnajduję. Tak czy inaczej, bawiłam się cudownie


Co mnie zaskoczyło w Sardynii to to, że jest tam absolutnie wszystko: morze, góry, jeziora, lasy. Duże miasta i malutkie wioski, natura i luksus.  Nie spodziewałam się takiej różnorodności, obudziła we mnie jedynie większą chęć poznania. Historycznie i kulturowo jest tam super ciekawie, wrócić tam na dwa, trzy tygodnie byłoby fantastycznie. I pewnie jeszcze zbyt krótko. Można próbować objechać wyspę na rowerze, wspinać się na skały, żeglować, na co tylko ma się ochotę. Następnym razem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia

Bilety do Porto kupiłam w połowie czerwca w środku nocy po sporej dawce wina - miał być to spontaniczny wyjazd tydzień później. Tylko że nie trafiłam w datę i wyszedł październik. Musiałam poprosić o dodatkowe dni wolne w pracy, bo daty nijak się nie pokrywały z moim weekendem i suma sumarum wyszło mi 6 dni wakacji pod koniec października. Wykroił się piękny plan, po tysiącach wersji innych pięknych planów: najpierw Lizbona, potem na północ przez Coimbrę do Porto. I powrót do Barcelony. I tak, 4 miesiące później... Lizbona. Powitała mnie ciężkimi chmurami i jaskrawym słońcem. Zanosiło się na burzę, a ja ślepłam od promieni odbijających się od murów wyłożonych kolorowymi i lśniącymi azulejos. Na dzień dobry trochę pobłądziłam, mapa i instrukcje, które otrzymałam w punkcie informacji nie okazały się przydatne. Jak to możliwe, że na mapie nie zaznaczono ponad połowy ulic? Serio, oficjalna mapa Lizbony jest bardzo godna polecenia. Zostawiłam plecak na stacji Roccio i poszłam zwiedzać. ...

2014 - Wietnam, Ha Long Bay i Sapa

Stwierdziłam, że nie będę się wygłupiać i organizować wszystkiego sama, bo zwyczajnie nie mam na to czasu, więc poczytałam tylko z czym co się je i wybrałam do jednej z miliona turystycznych agencji w Hanoi i zarezerwowałam wszystko za jednym zamachem. A więc: Z Hanoi wybrałam się na 2-dniową wycieczkę na Ha Long Bay, potem autobusem nocnym do Sapa, zostałam tam całe 2 dni i jedną noc, wróciłam nocnym pociągiem do Hanoi, resztkami sił i cierpliwości pokręciłam się po mieście, by wieczorem złapać nocny autobus do Hoi An, z 1-dniowym przystankiem w Hue. Pani w agencji pojawiły się dolarki w oczach,  kiedy jej opowiedziałam, co bym chciała u niej zakupić, potargowałam się umiarkowanie i miałam z głowy całą logistykę - przynajmniej teoretycznie, gdyż potem na miejscu wychodziły różne niespodzianki: a to dowieźli mnie nie do tego hotelu co trzeba, a to musiałam dopłacić za pociąg, bo inaczej spędziłabym 8 godzin na drewnianej desce, itp. Pierwsza część: Ha Long Bay.  Wy...