Ostatnio podróżniczo zdobywam
bardzo nowe doświadczenia. Moja Sardynka była dla mnie podwójną nowością: nie
dość, że z ludźmi, to jeszcze samochodem. Ludzie: Domi i Kacper (współlokatorzy), samochód lancia (rządowa). Wyszło pięknie spontanicznie, sam
pomysł wycieczki pojawił się znikąd, termin wcisnął się pomiędzy wszystkie inne
ważne daty i wyjazdy, natychmiast sprawdziłam loty i poprosiłam o dodatkowy
dzień urlopu i zamówiliśmy bilety. 30 euro do Alghero i z powrotem, thank you
very much. Sardynka idealnie wpasowała mi się pomiędzy Portugalię i Małą Francuską
Wioskę, Polskę i Kamilę, no i oczywiście gości i pracę. Minęły już prawie dwa
miesiące, z natłoku wydarzeń nie miałam czasu mojej Sardynki przetrawić i
nacieszyć się nią ani przed, ani po. Czynię więc to teraz.
Wylądowaliśmy tam spontanicznie, bez większego
przygotowania, ale za to z zamówionym samochodem i ambitnym, jak się później
okazało – za bardzo - planem objechania całej wyspy. Na szczęście Massimiliano,
nasz pierwszy Włoch noclegowy, ostudził nasze zapędy, więc skończyło się
jedynie na północy wyspy, a to i tak jedynie po łebkach. Pozostał mi okropny niedosyt
podkręcony powalającym pięknem wyspy i tym, że Włosi jacyś tacy nieinwazyjni, a
i turystów na początku maja całkiem niewielu. Chcę tam wrócić, już to wiem, tym razem
oczytana, uzbrojona w przewodnik i szczegółową mapę. I najlepiej z namiotem.
Przylecieliśmy do Alghero bardzo rano,
kompletnie nieprzytomni po nieprzespanej nocy, ale spacer po przeuroczej
starówce i seria prawdziwych włoskich kaw wlały w nas trochę energii. W porcie
trafiliśmy na zjazd (zlot?) ferrari i innych rozpłaszczonych sportowych aut.
Czerwień lśniła w słońcu, panom kierowcom z brzuszkami aż się skręcał wąs pod
nosem, powietrze drżało od niedostępnego dla mnie luksusu. Na całe szczęście
dla mnie ta nadęta bombka pękła, gdy podeszłam do super drogiego lamborghini –
czerwień błyska, skóra pachnie, właściciel puchnie, a w środku na podłodze…
tureckie dywaniki z bazarku. Glamour zdechł.
Znaleźliśmy nasz nocleg, który okazał
się całkiem prostym, acz przyjemnym apartamentem niedaleko plaży – Alghero 4u godne polecenia,
właściciel Massimiliano po hiszpańsku opowiedział nam historię swojego życia,
co robić, gdzie jeść itd., za co byliśmy mu wdzięczni, bo bezsenność pozbawiła
nas jakiejkolwiek energii do podejmowania decyzji. Zjedliśmy m.in. typowe
sardyńskie danie – makaron muszelki w sosie pomidorowym i doczołgaliśmy się na
plażę. A tam… Pusto, słonecznie, woda tak spokojna… Fale łagodnie głaskały
brzeg szumiąc przy tym bardzo bardzo cicho… Znaleźliśmy puste (i darmowe!) leżaki
i zasnęliśmy na nich martwym bykiem. Ze zmęczenia czułam jak mocno śpię. Fale
kołysały do snu, słońce grzało, nie paliło, z pobliskiego raju dobiegała cicha
muzyka. Moja wersja raju.
Plaża sama w sobie była dość
ciekawa, zawalona wyschniętymi glonami i dziwnymi włochatymi kulkami. Wyglądały
jak owoc kiwi skrzyżowany z kłębkiem burej wełny i chyba pochodziły z palmy,
ale że nie było kogo zapytać, pozostały zagadką. Trzeba wrócić i rozwikłać.
Natomiast glonów było tak dużo, że zbierano je koparką, ładowano na przyczepę i
wywożono na wysypisko. Strasznie dużo hałasu.
Zostaliśmy w Alghero jedną noc,
pokręciliśmy się po uroczych uliczkach, pełnych zdobień, kwiatów i turystów.
Poprzez historyczne powiązania miasta z Katalonią, czułam się tam trochę jak u
siebie. Nazwy ulic, flagi czy architektura przypominały mi o moim ukochanym mieście.
Z samego rana odebraliśmy z
lotniska samochód i ruszyliśmy w drogę odkrywać wyspę. Zatrzymywaliśmy się po
drodze w różnych punktach widokowych, błękitne niebo zlewało się z morzem w
jedną całość, fale rozbijały się o wystające z wody skały, pachniało soczystą
zielenią i słońcem. Sielanka.
Dojechaliśmy do Capo Caccia,
gdzie znajduje się słynna Jaskinia Neptuna. Jeszcze do niedawna dostęp do
jaskini był jedynie od strony morza, teraz można spokojnie skorzystać z
wykutych z skale schodów. 800 stopni przyklejonych do skalnej ściany, przecudny
widok na granatową zatokę. W podskokach pobiegłam zwiedzać, Domi z Kacprem w
połowie drogi zawrócili na górę skarpy, więc pozostałam sama wśród
majestatycznych skał i białej piany fal. Sama jaskinia jest przepiękna,
ogromna, 500 metrów korytarzy do zwiedzania, o wiele więcej dla grotołazów.
Kolumny, stalagmity, stalaktyty, jeziorka, no bajka normalnie. Ogromne wrażenie
zrobiła na mnie informacja, że 1 centymetr sześcienny takiego stalaktytu powstaje 100 lat. Jeden centymetr. A ludzie w ramach pamiątki chcą sobie
kawałek ułamać, idioci. W latach pięćdziesiątych mieszkały tam foki, a
dokładnie wpływały do jaskini by się rozmnażać, ale najazd turystów tak
skutecznie im to utrudniał, że wyprowadziły się aż na wyspy greckie. I żyły
długo i szczęśliwie.
Z jaskini ruszyliśmy wybrzeżem w
stronę Olbii, wąskimi szosami, które przecinały zielone pola i wspinały się po
nadmorskich klifach. Całą drogę towarzyszyły nam ciężkie chmury, a deszcz tylko
czekał na nasze postoje, by nas kompletnie zmoczyć. Ale mimo wszystko widoki były niesamowite. Nowa
Zelandia na pewno tak wygląda – żadne z nas tam nigdy nie było, ale tak właśnie
tam musi być.
Pod wieczór minęliśmy Olbię i wtedy
włoskość dała nam się porządnie
we znaki. Zgubiliśmy się na prostej drodze, mapa okazała się niekompletna, a
most nieprzejezdny – oczywiście żadnych konkretnych oznaczeń objazdu ani pomocy
znikąd. Plus deszcz nam w okna bębnił. Po godzinie błądzenia w ciemnościach w końcu
dotarliśmy do kampingu koleżanki Kacpra, ciche miejsce, zadrzewione, bardzo
kampingowe – idealne na wakacje blisko natury. Do spania dostaliśmy miniaturowy
domek na kółkach: 2 pokoje, salon, łazienka, wszystko razem może 20 metrów
kwadratowych, genialnie urządzone i wystarczające, by spędzić czas na
łonie. Wybraliśmy się do restauracji na
kolację, która zwyczajnie odjęła nam mowę. Ja nie wiem, jak Włosi to
robią, ale wszystko jest cudownie przyrządzone. Nie rozumiem też, jak oni mogą
tyle gadać przy jedzeniu, ja w milczeniu rozpływałam się w ekstazie smaków.
Z samego rana
wybraliśmy się na plażę – słońce świeciło, więc trzeba go było trochę zakosztować, zanim
chmury znów zasłonią niebo. Plaża była jak z raju. Kryształowa woda, biały jak
mąka piasek, zatoczka otaczała plażę niskimi wydmami, a dostępu do niej od
strony morza broniły skały z karłowatymi sosnami. Bajecznie. Poleżeliśmy trochę
w słodkiej ciszy – było dość wcześnie, ludzie dopiero zaczynali napływać i
rozkładać wokół nas kolorowe ręczniki. Mimo to błogość trwała.
To było
cudowne uczucie – nigdzie się nie śpieszyć, po prostu być i cieszyć się chwilą,
spokojem, ciszą. Kompletna wolność i radość swobody. Plus dzieliłam do czyste
szczęście z ludźmi, którzy są dla mnie ważni i których naprawdę lubię. Znamy
się na tyle dobrze, że nie musimy niczego przed sobą udawać, jesteśmy sobą i to
jest piękne.
Czarne chmury
od strony lądu zmusiły nas do odwrotu z plaży, więc zebraliśmy się w drogę w
stronę Bosy, zatrzymując się na zwiedzanie w kolejnych miasteczkach czy po
prostu podziwiając przyrodę po drodze. Zajechaliśmy między innymi do Posady, miasteczka z malowniczą starówką, całą wybrukowaną, cichą i wyludnioną. To trzeba Włochom przyznać, wiedzą jak tworzyć zapierający dech pejzaż i klimat.
Po Posadzie zboczyliśmy z
głównej drogi nad jezioro Tirso, lśniące w słońcu, wietrzne i całkowicie
wyludnione. Piknik na pomoście,
kompletny chillout.
A teraz
zabawna historia. Domi cierpi na chorobę lokomocyjną (co oczywiście samo w sobie śmieszne nie jest ani trochę), przez cały czas łykała
pigułki przeciw nudnościom i jakoś szło. Po sjeście na pomoście usiadła z tyłu
auta (wymieniałyśmy się przednim siedzeniem, żeby każda mogła sobie lepiej
pooglądać widoki), a wtedy w Kacpra wstąpił duch kierowcy rajdowego i na pięknym żwirowym
placyku naszą rządową lancią nieoczekiwanie wykręcił klasycznego bączka na
ręcznym hamulcu. Domi zzieleniała i się
wściekła okropnie, zaczęła wrzeszczeć i kląć na fantazję Kacpra, a ja dostałam
ataku śmiechu, łzy mi popłynęły, co jeszcze bardziej rozsierdziło Domi. Zaczęliśmy ją oboje przepraszać, Kacper za
bączka, ja za mało współczujący napad śmiechu. „Może mam się zatrzymać, zapytał
Kacper, i wysiądziesz na moment?” „Tak", warknęła Domi. Stanęła obok samochodu jeszcze bardziej
wściekła „No i co ja mam na tym poboczu robić – przysiady?!” Wtedy ja już się do reszty popłakałam, nie
mogłam się powstrzymać. Na szczęście Domi nie potrafi wściekać się za długo i
jak tylko przeszły jej mdłości, zaczęła śmiać się razem ze mną.
Bosa jest
przeurocza, wciśnięta pomiędzy góry, przecięta granatową wstęgą rzeki, z
niewielką, lecz przepiękną starówką. Zwiedziliśmy ruiny zamku, położonego na
wzgórzu z cudownym widokiem na góry i morze. Nocleg był trochę luksusowy, trzyosobowy pokój, z prysznicem, którego nikt do końca nie potrafił obsłużyć, ale dało radę - każdy jakoś skorzystał, dzięki Bogu.
Po zwiedzaniu, cudownym pikniku wśród skał i traw pod torre Argentina wróciliśmy do Alghero na ostatni spacerek i zakupy. Absolutny relaks, brak presji i pośpiechu... Leżeliśmy w trawie zajadając świeżą bazylię i słodkie pomidory, słuchając szumu wiatru i rozkoszując się słońcem. Później droga prowadziła wzdłuż wybrzeża, każdy zakręt wydobywał ze mnie westchnienie zachwytu. Wieczorem wróciliśmy na lotnisko, zmęczeni, ale szczęśliwi, i przed terminalem urządziliśmy sobie ostatnią wieczerzę ze wszystkiego, co nie zmieściło nam się do plecaków. Fiesta italiana jak w pysk strzelił.
A teraz refleksja taka. Kiedy podróżuję sama, skupiam się na tym, co widzę, słyszę, czuję, mam otwarte zmysły na odbiór nowego na 100%. Tym razem moja uwaga była rozproszona, przekierowana na zupełnie inne sprawy. Toczyliśmy wciągające rozmowy, bolał mnie brzuch ze śmiechu, a mój wzrok podążał za palcami moich towarzyszy podróży, pokazujących mi mnóstwo ciekawych rzeczy, na które sama nigdy bym nie zwróciła uwagi. Moje podróżnicze ADHD nie znalazło zwykłego ujścia, wszystko toczyło się trzy razy wolniej, co było dla mnie nowością. Nie twierdzę, że to źle czy dobrze, po prostu z zainteresowaniem przyglądałam się sobie w grupie i temu jak się w tym odnajduję. Tak czy inaczej, bawiłam się cudownie
Co mnie
zaskoczyło w Sardynii to to, że jest tam absolutnie wszystko: morze, góry,
jeziora, lasy. Duże miasta i malutkie wioski, natura i luksus. Nie spodziewałam się takiej różnorodności,
obudziła we mnie jedynie większą chęć poznania. Historycznie i kulturowo jest
tam super ciekawie, wrócić tam na dwa, trzy tygodnie byłoby fantastycznie. I
pewnie jeszcze zbyt krótko. Można próbować objechać wyspę na rowerze, wspinać
się na skały, żeglować, na co tylko ma się ochotę. Następnym razem.
Komentarze
Prześlij komentarz