Bilety do Porto kupiłam w połowie czerwca w środku nocy po sporej dawce wina - miał być to spontaniczny wyjazd tydzień później. Tylko że nie trafiłam w datę i wyszedł październik. Musiałam poprosić o dodatkowe dni wolne w pracy, bo daty nijak się nie pokrywały z moim weekendem i suma sumarum wyszło mi 6 dni wakacji pod koniec października. Wykroił się piękny plan, po tysiącach wersji innych pięknych planów: najpierw Lizbona, potem na północ przez Coimbrę do Porto. I powrót do Barcelony. I tak, 4 miesiące później...
Lizbona.
Powitała mnie ciężkimi chmurami i jaskrawym słońcem. Zanosiło się na burzę, a ja ślepłam od promieni odbijających się od murów wyłożonych kolorowymi i lśniącymi azulejos. Na dzień dobry trochę pobłądziłam, mapa i instrukcje, które otrzymałam w punkcie informacji nie okazały się przydatne. Jak to możliwe, że na mapie nie zaznaczono ponad połowy ulic? Serio, oficjalna mapa Lizbony jest bardzo godna polecenia.
Zostawiłam plecak na stacji Roccio i poszłam zwiedzać. Ciągle pod górę, stromo, chwilę na szczycie i w dół. Wąskie uliczki, mnóstwo schodów, zakrętów, zakamarków, kręciło mi się od tego w głowie. Alfama prowadziła mnie swoimi zaułkami do katedry, przez szlak klubów fado (w dzień niestety zamkniętych), do Castelo Sao Jorge na szczycie wzgórza. Kojący widok zachodzącego słońca, lśniąca rzeka, mosty, rude dachy cisnących się w dole budynków - stałam na tym widokowym tarasie przez więcej niż kwadrans i po prostu gapiłam się. Obeszłam zamkowe mury w towarzystwie miliona hiszpańskich i francuskich turystów (swoją drogą, ciekawe - a inne narodowości? Nikt się nie ujawniał...), spotkałam spacerujące pawie, zaskoczyły mnie, nie wiedziałam, że potrafią aż tak krzyczeć i... skakać po drzewach, bo trudno było to nazwać lataniem. Wyglądało to bardzo pociesznie.
Pożegnałam zamek i krętymi uliczkami wróciłam do centrum po plecak i żeby w końcu spotkać się z moim hostem. Po krótkim i radosnym przywitaniu miałam wrażenie, że znamy się z Luisem od bardzo dawna, rozmawiało się lekko i przyjemnie, otwarcie i tak ciekawie, że nie zauważyłam ,kiedy znaleźliśmy się na przedmieściach Lizbony, w jego pięknym zielonym mieszkaniu na ósmym piętrze.
Po bardzo portugalskim obiedzie, drinku i przejażdżce wzdłuż rzeki powaliła mnie gorączka (z wrażenia?), dołączyły dreszcze i w takim nieszczęsnym stanie pozostałam aż do czwartku rano. Ze zwiedzania nici, dobrze, że padało, przynajmniej nie bolała mnie moja podróżnicza dusza. Za to bolała głowa i spałam tyle, co chyba nigdy w życiu.
Czwartek przyszedł, siły wróciły, pora było wrócić na turystyczny szlak.
Coimbra.
2 godziny w pociągu pozwoliły mi poczytać trochę o tym niewielkim (a mimo wszystko jednym z największych) uniwersyteckim mieście, ale kiedy już dojechałam, miałam ochotę tylko znaleźć hostel i iść spać. Chorobowe osłabienie niekoniecznie odeszło w zapomnienie. Obeszłam Praca da Republica z 2 razy, zanim poprosiłam o pomoc starszego pana w budce z gazetami. Pokierował mnie do hostelu, który przyjemnie zaskoczył. Wysoki budynek z niewielkim ogrodem, który musi być bardzo przyjemy latem, świetne rysunki na ścianach, cisza i spokój. Grande Hostel de Coimbra - zdecydowanie polecam.
Zostawiłam torbę i poszłam jeść, wcale nie głodna, ale ze świadomością, że jeść trzeba, pochodziłam po okolicy w poszukiwaniu czegoś ciekawszego niż McDonalds. Odbywał się akurat tydzień otrzęsin dla pierwszorocznych studentów, setki dzieciaków w tradycyjnych uniwersyteckich szatach darły się wniebogłosy, wyglądali tak pięknie i świeżo, że poczułam się stara i zmęczona. Chłopaki w garniturach, dziewczyny w czarnych rajstopach pantoflach i krótkich spódniczkach, a wszyscy owinięci czarnymi płaszczami, które na mój gust wyglądały jak wielkie miękkie koce. Znalazłam w miarę pusty bar, dobre jedzenie i towarzystwo dwóch polskich germanistów, którzy akurat bawili na konferencji w Coimbrze. Świetnie się rozmawia z ludźmi, o których wiesz, że ich nigdy więcej nie spotkasz. Spać wróciłam zmęczona i zadowolona.
Coimbra jest niewielka i śliczna. Bardzo lokalna, bez turystów i taniego zgiełku. Błyszczy w słońcu rzeką i kolorowymi płytkami, którymi wyłożone są prawie wszystkie ściany budynków w centrum. Pierwszy raz spotkałam się z tym, że zamiast fresków czy obrazów, ściany katedry zostały wyłożone błękitną terakotą, zrobiło to na mnie spore wrażenie. Biblijne sceny w kolorze blue, bardzo gustownie. Zahaczyłam też o małą Portugalię, Portugal dos Pequenitos, zbiór wszystkich możliwych portugalskich zabytków i stylów architektonicznych w wersji mini. Sam pomysł wydał mi się słaby, ale było naprawdę ciekawie, wszystkie kolonie i regiony razem wzięte pozwalają uświadomić sobie jak bardzo bogaty był i jest ten kraj - historycznie i kulturowo. Nic dziwnego, że sami Portugalczycy robią wrażenie dumnych. Zdecydowanie mają ku temu powody.
Pora było opuścić Coimbrę w kierunku Porto. Zatrzymaliśmy się (my - czyli ja i mój portugalski znajomy poznany na dworcu w Lizbonie, cudowny szaleniec, który zaoferował zawieźć mnie z Coimbry do Porto, bo wydałam mu się taka fajna, że chciał ze mną spędzić jeden dzień na zwiedzaniu i rozmowie) w typowej dla regionu restauracji serwującej leitão, tzw. baby pig pieczone na ruszcie. Zarzekałam się, że nie spróbuję, bo to barbarzyństwo. Jej, ale jakie pyszne! Ja oczywiście jadłam inną tradycję - bacalhau, dorsz w jednej z miliona wersji, równie smaczną i zdecydowanie mniej kontrowersyjną. Po drodze do Aveiro zjechaliśmy z trasy do pałacu na wzgórzu. Pięciogwiazdkowy hotel w Buçaco, jedno z najbardziej romantycznych miejsc, jakie widziałam od bardzo dawna. I te azulejos, i ten ogród, i ten spokój...Normalnie się rozmarzyłam, ale cóż. Pora w drogę, Aveiro czekało, a słońce już coraz niżej.
Nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia, jakiego się spodziewałam po "portugalskiej Wenecji". Urocze miasteczko z kanałami (właściwie widziałam tylko jeden kanał, ale na pewno bardzo malowniczy), kolorowe łódki zacumowane na jego brzegach. Przespacerowaliśmy się w poszukiwaniu ovos moles - miejscowego przysmaku z żółtka jajka i cukru zamkniętego w kruchej skorupce andruta. Taki kogel mogel w wafelku. No, thank you. Spróbować może i warto, ale drugie musiałabym zjeść chyba tylko za karę.
Porto.
Dojechałam tam po zmroku, Imponujący most wpuścił nas do centrum, po zameldowaniu się w hostelu udaliśmy się na Ribeirę, nadrzeczny deptak w starej części miasta. Zachwyciło mnie, mimo zmęczenia nie mogłam przestać się rozglądać. Ściany dalej błyszczały, tym razem nie w słońcu, ale w świetle ulicznych lamp. Nie mogłam się doczekać poranka, żeby zobaczyć więcej.
Miasto nie rozczarowało. Napawałam się spokojem słońca, nieśpiesznym nurtem rzeki, przestrzenią, jaka mnie otaczała na szczycie każdej uliczki, na jaką się wdrapywałam. Jak prawdziwa niedzielna turystka zabrałam się w rejs stateczkiem żeby podziwiać wszystkie sześć miejskich mostów. Statek kołysał przyjemnie, a ja napawałam się chłodnym wiatrem od oceanu. Nawet zdjęć mi się nie chciało robić.
A na lotnisku w Porto grał żywy jazz. Security przeszukiwało mi kieszenie przy dźwiękach jazzowych standardów, zdecydowanie muzyka łagodzi obyczaje. Mała muzyczna scena powinna być w każdym miejscu publicznym, przestępczość i złe emocje spadłyby do minimum.
Wrócę do Portugalii, czuję ogromny niedosyt. Nie spróbowałam wszystkiego, nie zobaczyłam nawet głównych punktów mojego prywatnego programu i ominęła mnie prawie cała Lizbona. I fado. Mam wrażenie, że jest to kraj, w którym mogłabym się zakochać, miłością od drugiego bądź trzeciego wejrzenia, zdecydowanie dojrzalszą niż pełna namiętności miłość do Barcelony. Spokój i opanowanie, piękno i historia, smaczne jedzenie i ludzie, którzy mówią po angielsku i są chętni do pomocy. Wrócę tam na pewno. I tym razem postaram się nie rozchorować.
Notes from the journal:
"Zaburzyła mi ta Portugalia mój podróżniczy rytm, kompletnie z niego wybiła. Zniknęła presja zabytków, deszcz rozmył prędkość i pęd do nowego, gorączka osłabiła czujność, a towarzystwo zdezorientowało. Po prostu nie pamiętam gdzie byłam. Co jadłam. Co widziałam. Przytępiona świadomość na wyjeździe to dla mnie coś nowego. Zdjęcia z obowiązku tylko. Od kiedy ja zwiedzam samochodem? Przez pięć dni tylko raz, jeden jedyny raz, zapłaciłam za swój obiad. Raz. Nowe przyszło i dziwi."
"Odkryłam, że w Portugalii szary to też kolor, a nie stan rzeczy. Szary i bury przeplatają się z zielonym, błękitnym i połyskliwym. To, że coś odprysnęło czy jest pomazane, jest częścią obrazka a nie smutnej rzeczywistości. Podoba mi się to. Ta nieidealność i pełna gama kolorów. Jestem pewna, że gdyby taką portugalską ulicę oddać do wykończenia Włochom, doprowadziliby ją do granic estetycznego obłędu. I byłoby pysznie i połyskliwie, i bajecznie. Ale już bez magii normalności zwykłej portugalskiej ulicy. Więc może zostawmy Włochów we Włoszech. A Portugalia niech sobie spokojnie lśni swoją szarością pośród innych kolorów tęczy."
Przeczytałam przy dźwiękach Joni Mitchel i rozmarzyłam się... Dzięki!
OdpowiedzUsuń