Przejdź do głównej zawartości

2014 Wietnam - Hue i Hoi An

Nocnym pociągiem wróciłam do Hanoi, poczekałam do wieczora i zapakowałam się do nocnego autobusu do Hue. Nie mam nic przeciwko sleeping buses, już się zdążyłam przyzwyczaić, ale tym razem skończyła mi się cierpliwość, miałam ochotę podejść do kierowcy i zwyczajnie go udusić. Jechał szybko, co jakiś czas gwałtownie hamując, więc żeby nie suwać się po autobusowym łóżku, musiałam leżeć ze sztywnymi kolanami. Co chwilę też trąbił, nie wiem, czy coś zajeżdżało mu drogę czy też po prostu dawał znać, że nadjeżdża. i co 10-15 minut zapalał nowego papierosa. Cały dym leciał do środka autobusu mimo otwartego okna, nakryłam się więc śpiworem odcinając się od smrodu, chłodu i jednocześnie - od powietrza. Przeżyłam, ale obiecałam sobie, że nigdy więcej. 

Hue było kiedyś stolicą Wietnamu, siedzibą cesarzy, przecięte rzeką Perfumową oferuje wiele ciekawych do odwiedzenia miejsc, może nie w samym mieście, ale w okolicy. Po radosnej nocy w fantastycznym autobusie (serio, nigdy więcej) nie miałam siły ani ochoty na łażenie po zabytkach, więc prawie od razu przystałam na pomysł wynajęcia motoru z kierowcą/przewodnikiem, który obwiezie mnie po wszystkich najważniejszych miejscach. A w Hue jest ich całkiem sporo i są rozsypane po dość sporym terenie, więc piechotą i tak nie dałabym rady. Kierowca nie był zbyt rozmowny, ja również, ale jechał spokojnie, miałam czas na robienie miliona zdjęć i podziwianie fantastycznych zabytków. Odwiedziliśmy kilka grobowców cesarzy, pagody, wszystko bardzo piękne i robiące wrażenie - chodziłam podziwiając egzotyczne rośliny, pokryte mchem szare kamienie, otoczone soczystą zielenią lasów i topiłam się z słońcu z gorąca. Pożegnałam mojego kierowcę przy cytadeli, wielkiej budowli nad rzeką, obowiązkowy i dość nudny punkt na liście odwiedzających Hue.




Nie wiem, czy wróciłabym tu kiedyś, ale po szalonym, głośnym i szarym od spalin Hanoi, Hue wydało się spokojne, w końcu można było odetchnąć pełną piersią, zmienił się już klimat i ciężkie chmury ustąpiły miejsca błękitowi nieba, z którego lał się żar.

Po nocy w hotelu w pokoju bez okna (ale za to z telewizorem) złapałam kolejny autobus  - do Hoi An. Tym razem podróż minęła bezboleśnie, 3 godzinki podzwiania widoków i już znalazłam się w miasteczku - perełce architektury i kultury. Cała starówka jest wpisana na listę dzidzictwa światowego UNESCO, a to dzięki Kazimierzowi Kwiatkowskiemu - Kazikowi, polskiemu architektowi i konserwatorowi zabytków, który zakochał się w tym miejscu i postanowił je ratować przed "modernizacją" czyli zamienieniem go w betonową dżunglę. Wielkie dzięki, Kaziku!

Hoi An jest cudowne, śliczne, klimatyczne, smaczne i te niecałe 3 dni, kóre tam spędziłam, to za mało. Miesiąc byłby za krótki. Malutkie świątynie, ozdobione milionem kwiatów, misternie rzeźbionymi ozdobami, kolorowe lampiony (kupiłam hurtowo jako pamiątki, jeden aktualnie wisi nad moją głową), targ z egzotyczną zieleniną, zabytkowe domki z ciemnego drewna, z okiennicami... Do tego przepyszne jedzenie! I piwo tańsze niż butelka wody. Czego chcieć więcej? Siedziałam nad brzegiem leniwie płynącej rzeki, pijąc świeżego kokosa i rozkoszowałam się spokojem i zapachem nadchodzącej burzy.
Burza przyszła, a jakże - poczekała jednak, aż zamówiłam jedzenie w jednej z prowizorycznych kuchni nad brzegiem rzeki, pod gołym niebem, Zdążyłam chwycić talerz i schować się pod niewielkim parasolem, no i zostałam tam przez następne 20 minut bardzo intensynej ulewy. Tropikalny deszcz, mój pierwszy w życiu! Cieszyłam się jak dziecko stojąc z parzącym talerzem w dłoni i obserwując te hektolitry wody bezlitośnie zmywające cały kurz dnia. Deszcz skończył się nagle, jakby ktoś tam na górze zakręcił kurek, i życie wróciło na swój tor. Tylko turyści narzekali, lokalni mieszkańcy otrzepali plastikowe płaszcze z ostatnich kropel i poszli dalej.

Udałam się również na pokaz tradycyjnych tańców i muzyki. Ciekawe i ładne, typowy show dla turystów, ale i tak warto, mimo że aktorzy byli tak znudzeni, że prawie ziewali odwalając swoją chałturkę. Za to odbiłam sobie próbując lokalne specjały - jak to możliwe, że jedzenie może być tak smaczne, różnorodne i tanie?







Obudziłam się wczesnie rano, miasteczko jeszcze spało - to znaczy, spała jego turystyczna część, prawdziwe życie toczyło się już w najlepsze. Kręciłam się po uliczkach obserwując budzący się dzień - otwierały się stragany, obwoźni sprzedawcy zatrzymywali się przed domkami oferując świeże warzywa i owoce, gospodynie wychodziły na próg i wybierały je z koszów zawieszonych na ramionach chudych kobiet w słomianych stożkowych kapeluszach, dzwoniły dzwonki rowerów, szurały miotły. Czułam się trochę jak intruz obserując ten normalny dla nich poranek, dla mnie - jeden z cudów świata, w tej małej mieścinie gdzieś pośrodku Wietnamu.

No i z poczuciem okropnego niedosytu ruszyłam dalej, na południe.

Tym razem byłam mądrzejsza i pamiętałam o wątpiwych przyjemnościach jazdy autobusowej, więc zamiast telepać się 18 godzin (wg Google Map) drogą lądową, wybrałam samolot - Vietnam Airlines, niewiele droższe od autobusu, szybko, na czas, z uśmiechem i już po trochę ponad godzinie postawiłam stopę w Ho Chi Minh City. Sajgon.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia

Bilety do Porto kupiłam w połowie czerwca w środku nocy po sporej dawce wina - miał być to spontaniczny wyjazd tydzień później. Tylko że nie trafiłam w datę i wyszedł październik. Musiałam poprosić o dodatkowe dni wolne w pracy, bo daty nijak się nie pokrywały z moim weekendem i suma sumarum wyszło mi 6 dni wakacji pod koniec października. Wykroił się piękny plan, po tysiącach wersji innych pięknych planów: najpierw Lizbona, potem na północ przez Coimbrę do Porto. I powrót do Barcelony. I tak, 4 miesiące później... Lizbona. Powitała mnie ciężkimi chmurami i jaskrawym słońcem. Zanosiło się na burzę, a ja ślepłam od promieni odbijających się od murów wyłożonych kolorowymi i lśniącymi azulejos. Na dzień dobry trochę pobłądziłam, mapa i instrukcje, które otrzymałam w punkcie informacji nie okazały się przydatne. Jak to możliwe, że na mapie nie zaznaczono ponad połowy ulic? Serio, oficjalna mapa Lizbony jest bardzo godna polecenia. Zostawiłam plecak na stacji Roccio i poszłam zwiedzać. ...

Sardynia 2013

Ostatnio podróżniczo zdobywam bardzo nowe doświadczenia. Moja Sardynka była dla mnie podwójną nowością: nie dość, że z ludźmi, to jeszcze samochodem. Ludzie: Domi i Kacper (współlokatorzy), samochód  lancia (rządowa). Wyszło pięknie spontanicznie, sam pomysł wycieczki pojawił się znikąd, termin wcisnął się pomiędzy wszystkie inne ważne daty i wyjazdy, natychmiast sprawdziłam loty i poprosiłam o dodatkowy dzień urlopu i zamówiliśmy bilety. 30 euro do Alghero i z powrotem, thank you very much. Sardynka idealnie wpasowała mi się pomiędzy Portugalię i Małą Francuską Wioskę, Polskę i Kamilę, no i oczywiście gości i pracę. Minęły już prawie dwa miesiące, z natłoku wydarzeń nie miałam czasu mojej Sardynki przetrawić i nacieszyć się nią ani przed, ani po. Czynię więc to teraz. Wylądowaliśmy  tam spontanicznie, bez większego przygotowania, ale za to z zamówionym samochodem i ambitnym, jak się później okazało – za bardzo - planem objechania całej wyspy. Na szczęście Massimiliano, n...

2014 - Wietnam, Ha Long Bay i Sapa

Stwierdziłam, że nie będę się wygłupiać i organizować wszystkiego sama, bo zwyczajnie nie mam na to czasu, więc poczytałam tylko z czym co się je i wybrałam do jednej z miliona turystycznych agencji w Hanoi i zarezerwowałam wszystko za jednym zamachem. A więc: Z Hanoi wybrałam się na 2-dniową wycieczkę na Ha Long Bay, potem autobusem nocnym do Sapa, zostałam tam całe 2 dni i jedną noc, wróciłam nocnym pociągiem do Hanoi, resztkami sił i cierpliwości pokręciłam się po mieście, by wieczorem złapać nocny autobus do Hoi An, z 1-dniowym przystankiem w Hue. Pani w agencji pojawiły się dolarki w oczach,  kiedy jej opowiedziałam, co bym chciała u niej zakupić, potargowałam się umiarkowanie i miałam z głowy całą logistykę - przynajmniej teoretycznie, gdyż potem na miejscu wychodziły różne niespodzianki: a to dowieźli mnie nie do tego hotelu co trzeba, a to musiałam dopłacić za pociąg, bo inaczej spędziłabym 8 godzin na drewnianej desce, itp. Pierwsza część: Ha Long Bay.  Wy...