A więc powróciłam. Dość
nieoczekiwanie, nawet jak dla samej siebie, ale z radością. Półtora roku temu spędziłam
w Portugalii sześć dni, teraz z uśmiechem przypominam sobie dźwięki, obrazy, grę słońca na błękitnych kafelkach budynków. Inny rytm niż hiszpański, chyba
bardziej mi odpowiada taki zwykły spokój, niż gorączkowe narwanie Hiszpanów.
To były tylko trzy dni, ale
spokojnie wystarczyło na porządny wypoczynek. Doleciałam do Porto, stamtąd
złapałam bezpośredni autobus do Bragi, a na dworcu już czekał na mnie mój
portugalski gospodarz, Luis. Słońce oślepiało, ale nie paliło, zieleń pagórków koiła
oczy. Fajnie jest tu znowu być.
Braga jest wypełniona dźwiękami
kościelnych dzwonów, mówią o niej – rozmodlone miasto, na każdym kroku inna
zabytkowa kapliczka, czy kościół, wszystko perły architektury. Bielą się mury,
błyskają kafelki, niezliczone wieże strzelają w niebo na Bożą chwałę, pysznie
zdobione na złoto, na barokowo, na bogato.
Katedra trochę mnie zaskoczyła –
nie miałam przewodnika, by się do niej jakoś przygotować ani nikogo, by się
wypytać, ale nawet ja, taki architektoniczny ignorant, zauważyłam przemieszanie stylów. Surowe
wnętrze, grube ciężkie kolumny przyozdobiono złotymi ornamentami, freskami,
obrazami i Bóg wie czym jeszcze. To tak jakby dąb czy tysiącletni baobab
obwiesić girlandami kwiatów i owoców. Wyglądało ciekawie. No tak, potężne
romańskie mury przerabiali milion razy, więc jest i na renesansowo, i na
barokowo. Gdy wchodziłam, mury trzęsły się od muzyki organowej, powietrze
drżało od wzniosłych nut mieszających się z zapachem kadzideł i wilgoci. I
nagle zapadła cisza. Pięknie. Kilka osób siedziało w ławkach, żadnych
turystycznych tłumów objuczonych przewodnikami i aparatami. Zwyczajność i
cisza.
Pokręciłam się po uliczkach –
gdziekolwiek bym nie poszła, trafiałam znów w miejsce, w którym już wcześniej
byłam. Tak, Braga jest niewielka. Jej powyginane uliczki nie prowadzą w jednym
ustalonym kierunku, jakimś cudem lądujesz znów na znajomym placyku. Po godzinie
spaceru znasz już całe centrum na pamięć, wszędzie już byłeś, ale z drugiej
strony nie wiesz do końca dokąd dojdziesz.
Mój host Luis ma siwiejącą brodę,
jest łysy i chyba trochę nieśmiały, ale rozśmieszyłam go, to się rozluźnił. Zabrał
mnie do miejsc, do których w życiu bym sama nie trafiła… No może gdybym miała tydzień
wolnego, plus jakikolwiek czas na przygotowania. Wirowaliśmy na serpentynach
szos, a on trochę połamanym angielskim opowiadał
mi z dumą o swoim pięknym kraju. Oto pocztówki z wiraży…
Sameiro – piękne sanktuarium na
wzgórzu, instytut im. Jana Pawła II, niezliczone kapliczki i przygaszony mgłą
widok na góry i szumiącą Bragę. No i żadnych ludzi, cisza i spokój. I jeszcze
nowoczesna anioły z metalowymi skrzydłami
parzące melancholijnie na zachodzące słońce.
Kościół Marii Magdaleny, z
zamszonymi schodami, zamknięty na głucho, otoczony bardzo zielonym lasem. To
jest zupełnie inna zieleń niż w Barcelonie, bardzo intensywna i soczysta – inna
sprawa. Że wiosna wybuchła tu dopiero teraz, a w Barcelonie trwa już w
najlepsze od kilku tygodni.
Ponte de Lima – według Luisa
najstarsza wieś Portugalii. Rzeczywiście stara, tylko że nie wieś, a
miasteczko. Super malownicze, spokojne i uśpione – dotarliśmy tam wieczorem i
trochę nam zajęło znalezienie czynnej restauracji, ale włóczenie się po pustych
uliczkach rozświetlonych łagodnym żółtym światłem, odkrywanie miniaturowych
placyków z fontannami czy pomnikami było czystą przyjemnością. No i oczywiście
most nad rzeką Limą, skąd pochodzi nazwa Ponte de Lima, rzeczywiście
imponujący, chciałabym zobaczyć go kiedyś w pełnym świetle i przespacerować się
po nim. Do restauracji w końcu też trafiliśmy, a jedzenie, oczywiście, było
wyborne. Cudowne. Portugalia się popisała, nie ma co. Ja zamówiłam bacallao
(czyli solony dorsz) zapiekany w chlebie z warzywami, a Luis kaczkę – empanadę.
Do tego domowe wino, zimne, czerwone, bardzo owocowe, Deser i kawa, też
genialne. Uwielbiam jeść, to przyjemność równie wielka jak łażenie po zabytkach…
a może nawet większa, bo działa na tyle zmysłów.
Barcelos
Portugalia nie jest jednak
najłatwiejszym z miejsc. Owszem, Lizbona, Porto czy nawet Coimbra są super
turystyczne i międzynarodowe, co przekłada się na rozwiniętą informację,
oznaczenia, wskazówki etc., plus ludzie przyzwyczajeni są do nie mówiących po
portugalsku tłumów. Co innego trochę dalej, poza głównymi miastami, na
prowincji…
Wybrałam się do Barcelos z rana, autobusem,
z PKS-u bez rozkładu jazdy. Każdy zapytany dawał mi inną odpowiedź, więc
przyszło mi czekać 40 minut, a i tak bym go przegapiła, bo czekałam nie na tym
peronie co trzeba…
Miasteczko słynie z targu,
największego w Portugalii, co czwartek zjeżdżają się tu sprzedawcy wszystkiego,
rozstawiają kramy i targują się klasycznie, jak to na rynku. Targ podobał mi
się bardzo, oprócz części dla zwiedzających z nieprzebranymi turystycznymi
gadżetami miał wszystko, co potrzeba do życia: od cebuli, przez żywe kurczaki,
suknie balowe aż po meble na wysoki połysk. Wiejskie baby siedziały na stertach
skrzynek i nawoływały: zeżeżeszeżeze… un euuuro! (dla mnie portugalski składa
się z samych bardzo szeleszczących dźwięków) Niskie, głębokie głosy, skarżący
się ton – brzmiało to jak lament nad ziemniakiem, a nie jak zachęta do kupna.
Część bab miała na głowach chustki zawiązane tradycyjnie, nie tak jak polskie
babcie – pod brodą, lecz do góry, odsłaniając pomarszczone szyje i siwe koczki.
Były piękne w swojej naturalności. Kupiłam mnóstwo dupereli, motyw przewodni –
kogucik, symbol Barcelos, pewnie kupiłabym więcej, jednak miałam ograniczoną
pojemność plecaczka.
Barcelos jest malownicze, nad
rzeką, z zabytkowym mostem, średniowiecznymi ruinami. Musiało być kiedyś bardzo
żywym miasteczkiem, teraz jednak widać na każdym kroku kryzys – piękne kamienice
ozdobione azulejos popadają w ruinę, na pięć sklepów 2 bądź 3 są zamknięte na
głucho, a witryny zaklejone gazetami. Smutny to widok, bo jeszcze wszędzie
widać dawny potencjał. Miejmy nadzieję, że za parę lat wszystko odżyje i wróci
do normy.
Kogutki stoją na prawie
wszystkich placach, bardzo kolorowe, zabawne, to świetna promocja miasta i
kraju; są zdecydowanie przyjaźniejsze i ładniejsze niż hiszpańskie byki, czy
nawet katalońskie osły. Chodziłam po wąskich uliczkach z nadzieją, że spotkam
się z kolejnym kogucikiem, i nie zawiodłam się – znalazłam ich około
dziesięciu, w różnych kolorach. Przesympatyczne. Jest mnóstwo wersji legendy związanej z
kogutkiem z Barcelos, pomijając różniące je szczegóły: szedł sobie pielgrzym do
Santiago, zatrzymał się w gospodzie we wsi, gdzie właśnie popełniono jakieś
straszne przestępstwo. Pielgrzym został oskarżony, a że nie mógł udowodnić
swojej niewinności, został skazany na powieszenie. Już stał pod szubienicą, gdy
powiedział: jeśli jestem niewinny, ten kogut, który jest na tym stole, zapieje (różne wersje: kogut żywy, martwy, pieczony).
No i zapiał. Pielgrzyma puszczono wolno, a kogut stał się symbolem miasta.
Po południu, gdy Luis skończył
pracę wybraliśmy się do Guimaraes, pierwszej stolicy Portugalii, miasta, w
którym narodziło się państwo. Tu mieszkał pierwszy portugalski król, a starówka
wpisana jest na listę UNESCO. Rzeczywiście, śliczne historyczne centrum, piękny
zamek, wszystko zadbane, dopieszczone i puste. Zero turystów. Kręciliśmy się po
wąskich uliczkach, zachodziło słońce, kwiaty szalenie pachniały, normalnie
chwile do zapamiętania na zawsze. Poszliśmy na kolację do bardzo typowej
tawerny, obrusy w kratkę, żadnej pompy, za to jedzenie znów fantastyczne.
Kelner, zanim jeszcze podał przystawki, przyniósł chleb, oliwki i zimne
czerwone wino. To by mi wystarczyło za całą kolację, było pyszne. Wino mnie
rozbawiło, kelner podał je w małych czarkach, a nalewał z góry, jak sidrę, aż
się spieniło. Dobrze, że nie mieszkam w Portugalii, bo normalnie popadłabym w
radosny alkoholizm i strasznie utyła, bo nie dość że wszystko takie smaczne, to
jeszcze tanie!
Przed samym odjazdem wybrałam się
ponownie do sanktuarium Bom Jesus do Monte, które odwiedziliśmy już wspólnie z
Luisem pierwszego dnia, ale dość późno i wszystko było zamknięte. Sanktuarium Dobrego Jezusa na Górze oddalone
jest kilka kilometrów od centrum Bragi, położone na malowniczym wzgórzu, otoczone lasami, z
pięknym widokiem na rozciągające się w dole miasto. Prowadzą do niego
imponujące barokowe schody z sześcioma kapliczkami, taka portugalska Golgota.
Za kościołem znajduje się piękny park z jeziorkiem, mosteczkami, kwitnącymi
drzewkami, słoneczny i leniwy. Usiadłam w kawiarence z widokiem i grzałam się
jak kot sącząc kawę i gapiąc się na dalekie góry. Pięknie było i spokojnie, bez
pośpiechu, bez hałasujących tłumów, pełen relaks na pożegnanie. Na koniec
zjechałam na dół funicularem napędzanym wodą. To najstarsza kolejka na
Półwyspie Iberyjskim, bardzo ciekawa, trochę zajęło mi czasu żeby zrozumieć jak
działa, że ją woda spycha, potem wpycha itd., nie byłam najlepsza z fizyki…
Wróciłam do Hiszpanii z
uśmiechem, wypoczęta i z postanowieniem, że jeszcze kiedyś tam wrócę. Dobrze
się tam czuję, jest tam normalnie, jakoś zwyczajnie, bez presji na wyśmienitą
zabawę i eksplozje radości na każdym kroku. Portugalia zna swoją wartość, nie
musi chełpić się nią na każdym kroku… Widać, że kryzys ją przygasił – puste restauracje,
pozamykane sklepy i mnóstwo żebraków, od których ciężko się odpędzić – ale dalej
jest piękna i dumna. I lśni w słońcu na niebiesko.
Komentarze
Prześlij komentarz