W Santiago de Compostela byłam jakoś pod koniec kwietnia 2011, tylko trzydniowa przerwa w monotonnym kieracie. Wszyscy przestrzegali - że zimno i że pada, że taka hiszpańska Irlandia. Było cudownie. I ani kropli deszczu. Przyjechałam tam bardzo wcześnie rano - przywitało mnie słońce i czyste niebo pomazane szlakami samolotów. Droga z lotniska nie dłużyła się ani trochę, krajobraz był zupełnie inny od południowego, który już zdążyłam jako tako poznać. Ciekawostką były dla mnie przydrożne spichlerze (horreos), wyglądające jak miniaturowe kapliczki, wysokie, murowane, bardzo urocze. Wysiadłam na Praza de Galicia i wkroczyłam w zaczarowany świat małych uliczek zabytkowego centrum miasta. Żadna z nich nie prowadziła tam, gdzie myślałam, kluczyłam, błądziłam, ale było to przyjemne, relaksujące. Zostawiłam rzeczy w hostelu (nota bene bardzo przeciętnym, ale za to w samym centrum centrum) i ruszyłam dalej. Za rogiem trafiłam na targ miejski - z prawdziwymi babami ze wsi, sprzed...