W końcu gdzieś wybrałam się pociągiem. Do Walencji, koniec września jest moim ulubionym czasem na krótkie i dłuższe wypady. Cudownie jest wyglądać przez okno, kiedy migają przed oczami nowe krajobrazy, czułam się jak mała dziewczynka z nosem przyklejonym do szyby, wszystko wydawało się ciekawe, nowe, a przecież to tylko 3-4 godziny jazdy.
Notes from the journal:
"Jestem od 2 godzin w pociągu i już zmienił się krajobraz. Pagórki straciły swoje ostre kształty i okrąglą się łagodnie przykrywając cieniem niewielkich chmur. Nie jest tu nudno, nie. Jest spokojnie i monotonnie, ale nie nudno. Spod małych drzewek oliwnych i krzaków co jakiś czas przebłyskuje łysina skał. Nie no, jest pięknie."
Walencja jest niewielka, urocza i spokojna, o ile spokojne może być jakiekolwiek hiszpańskie miasto. Jako że byłam tam miesiąc temu, to tylko niektóre szczegóły zostały mi w głowie. I ogólne wrażenie. A więc...
Rozbawiło mnie niezdecydowanie jego mieszkańców: jakiego języka mamy używać? Hiszpańskiego czy może naszego, walenckiego (który, btw, brzmi dla mnie dokładnie tak samo jak kataloński, ale ok, umówmy się, że to inny język)? A więc część nazw pojawia się w jednym, a część w drugim języku. Na nieszczęście wszystkich mało zorientowanych przyjezdnych mapy zazwyczaj uwzględniają tylko jedną wersję językową, więc trafić gdzieś z mapą w ręku to swego rodzaju wyzwanie. Na szczęście zawsze można poprosić o pomoc przechodniów, są życzliwi i chętni do udzielenia wskazówek.
El Palmar - mała wioska ok 30 minut drogi od Walencji. Wybraliśmy się tam zaraz po tym jak się poznaliśmy z Juliem na Placa de Ayuntamiento. (Julio okazał się Peruwiańczykiem, surprise surprise - mam jakieś szczęście do ludzi z Peru, ciągle poznaję nowych i są fajni; muszę się tam w końcu wybrać...) Jechaliśmy wzdłuż pól ryżowych aż do Albufery, ogromnego słonego jeziora będącego również rezerwatem przyrody. Piękny widok - ptaki, słońce i para nowożeńców na pomoście w towarzystwie fotografa. Aż się chciało zostać dłużej, ale nic to, dalej w drogę. El Palmar, ciche i malownicze, zaskoczyło nas zamkniętymi na 3 spusty barami i restauracjami, co nigdy nie zdarza się w Hiszpanii. Wyjaśnienie znaleźliśmy na rynku: cała wieś przygotowywała się do fiesty (a chcę wspomnieć, że był poniedziałek...) Odbywał się konkurs na najlepsze pebres - tradycyjną zupę-gulasz z warzyw i ryb z pobliskiego jeziora. Wszystkie restauracje miały rozstawione swoje kociołki na głównym placu i po przyrządzeniu częstowały zgromadzony tłum, w tym nas. Nie było złe, taka gęsta rybna zupa, bardzo świeża i aromatyczna. Poza tym, jak już przebiliśmy się łokciami przez tłum wygłodniałych miejscowych babć i ciotek, w udziale przypadła nam również góra tapas, wino, piwo, cola, a to wszystko za darmo! Uwielbiam hiszpańskie fiesty.
La Ciudad de las Artes y las Ciencias zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Zazwyczaj skupiam się na zwiedzaniu zabytków, katedry, kościoły, ruiny i inne muzea pełne przeszłości. La Ciudad to super interesujący wyskok w przyszłość. Monumentalny kompleks budynków mieszczący się w starym korycie rzeki, zaprojektowany przez Santiago Calatravę. Futurystyczne kształty budowli, kwitnące ogrody, otaczające wszystko płytkie baseny tworzą naprawdę imponującą całość. I wszystko jest takie lekkie i jasne, żadnego kiczu czy prowizorki. Na początek wybrałam się do Muzeum Nauki i serio, mogłabym stamtąd nie wychodzić. Nie jestem umysłem ścisłym, ale sposób, w jaki zostało tam przedstawione działanie świata, prawa fizyki, i natury sprawiły, że nabrałam ochoty, żeby wiedzieć więcej. Poeksperymentowałam więc z wiatrem, wodą, prawie wszystkiego można było dotknąć, wypróbować - taka interaktywność naprawdę uczy więcej niż najlepszy wykład. Z muzeum popędziłam do Oceanografico, czekał mnie show w delfinarium. Patrzyłam na te piękne zwierzęta i ich trenerów i cieszyłam się jak mała dziewczynka i myślałam sobie jakie to musi być wspaniałe, pracować z tak inteligentnymi i pięknymi zwierzętami. Obejrzałam też wszystkie dostępne stwory morskie, pingwiny wyglądały na bardzo znudzone, ale też odkryłam najdziwniejszą rybę jaką w życiu widziałam - nazywa się samogłów (o ile ładniejsza jest angielska nazwa - ocean sunfish), fascynująca, nie mogłam od niej oderwać wzroku. Widok tych wszystkich ryb i innych żyjątek podziałał na mnie bardzo uspokajająco, nic dziwnego, że poleca się akwarium na zszargane nerwy.
Jeszcze nigdzie nie spotkałam się z taką ilością dobrego graffiti i tzw street artu jak w Walencji. Przez śledzenie pomazanych ścian prawie zapomniałam odwiedzić żelazny punkt programu czyli katedrę. Pomysłowe i piękne obrazy wyglądały ze ścian i zakamarków, a mnie odbierało mowę i zastanawiało, czy nie można by tak wszędzie? Każdy kawałek odrapanego muru zyskiwał tysiąckrotnie na urodzie jeśli tylko komuś chciało się (i mu pozwolono) coś na nim namalować. Nie mówię o "Koham Jolke" czy jakichś chuligańskich mazach, ale np. o koniu ciągniętym w górę przez ślimaki, o kocie palącym fajkę, o mężczyźnie, którego kręcona broda pokrywała całą fasadę budynku, czy o samochodach spadających z dachu. Z przyjemnością gubiłam się w małych uliczkach, by jak poszukiwacz skarbów odkryć kolejną plakatowo-spreyową perełkę. Oby więcej. I oby wszędzie.
Na sam koniec pojechałam na plażę. Po zatłoczonej i brudnej miejskiej plaży w Barcelonie przeżyłam szok. Cisza i piaszczysta przestrzeń. Woda i słońce. I nic więcej. Żadnych cervezabeer, żadnych naciągaczy, turystów, prawie nikogo. OK, był to koniec września, więc miało prawo być pusto, ale mimo wszystko. Pięknie. Z taką miejską plażą Barcelona byłaby rajem na ziemi.
A, jeszcze trafiłam na światowy dzień turystyki i dostałam zniżki na wszystko plus spróbowałam za darmo lokalnego napoju - horchata de chufa (pol. orszada), słodkiego napoju zrobionego z orzechów lub migdałów. Znam horchatę, fanem jakimś wielkim nie jestem, ale skoro dają za darmo...
Notes from the journal:
"Już wracam. Walencja wydała mis ię skromniejszą siostrą Barcelony, bardziej nieśmiałą, bez obłędu w oczach i szaleństwa na każdym kroku, ale z fantazją, humorem i konkretną wizją na przyszłość.
Urzekło mnie tu połączenie nowego ze starym, historii z nowoczesnością. Street art wokół super starej katedry, średniowieczne wieże po drodze do la Ciudad de las Artes y las Ciencias. Pomieszane, nie wstrząśnięte. Na swój sposób genialne.
I znów odbyło się bez presji, bez pośpiechu i niezdrowej turystycznej gorączki, za to ze swobodą czasu i świadomością, że tu wrócę. Zostały mi muzea, paella, agua de Valencia, kolejne pogubienie się w pajęczynie uliczek pomazanych graffitti. I malutki Julio z dużym sercem, samochodem i chęcią pokazania mi wszystkiego, co tylko jest do zobaczenia w tym szczególnym mieście i jego okolicach."
Komentarze
Prześlij komentarz