W Santiago de Compostela byłam jakoś pod koniec kwietnia 2011, tylko trzydniowa przerwa w monotonnym kieracie. Wszyscy przestrzegali - że zimno i że pada, że taka hiszpańska Irlandia. Było cudownie. I ani kropli deszczu.
Przyjechałam tam bardzo wcześnie rano - przywitało mnie słońce i czyste niebo pomazane szlakami samolotów. Droga z lotniska nie dłużyła się ani trochę, krajobraz był zupełnie inny od południowego, który już zdążyłam jako tako poznać. Ciekawostką były dla mnie przydrożne spichlerze (horreos), wyglądające jak miniaturowe kapliczki, wysokie, murowane, bardzo urocze. Wysiadłam na Praza de Galicia i wkroczyłam w zaczarowany świat małych uliczek zabytkowego centrum miasta. Żadna z nich nie prowadziła tam, gdzie myślałam, kluczyłam, błądziłam, ale było to przyjemne, relaksujące. Zostawiłam rzeczy w hostelu (nota bene bardzo przeciętnym, ale za to w samym centrum centrum) i ruszyłam dalej. Za rogiem trafiłam na targ miejski - z prawdziwymi babami ze wsi, sprzedającymi świeże jaja z koszy, pęki marchewek i kwiaty. Miały na głowach zawiązane chustki, przekrzykiwały się, zachęcały do kupna czegokolwiek. I chyba w tym momencie zakochałam się w Santiago. Cudowna atmosfera targu, prawdziwego życia - o mały włos nie kupiłam kilku ziemniaków i bukietu świeżych ziół. Weszłam do części murowanej i zgłupiałam kompletnie - nie widziałam jeszcze takiej różnorodności owoców morza, ogromnej większości nie potrafiłam nazwać, a co dopiero zjeść. Stał również pan sprzedający polpo de gallega - wielgachną ośmiornicę wyciągał z dymiącego garnka i kroił na drobne kawałki. Bardzo się rozczarował, że chciałam tylko spróbować i zrobić zdjęcie, machnął na mnie ręką i burknął coś po galicyjsku. Ale zdjęcie zrobiłam, podziękowałam i poszłam dalej.
Przyjechałam tam bardzo wcześnie rano - przywitało mnie słońce i czyste niebo pomazane szlakami samolotów. Droga z lotniska nie dłużyła się ani trochę, krajobraz był zupełnie inny od południowego, który już zdążyłam jako tako poznać. Ciekawostką były dla mnie przydrożne spichlerze (horreos), wyglądające jak miniaturowe kapliczki, wysokie, murowane, bardzo urocze. Wysiadłam na Praza de Galicia i wkroczyłam w zaczarowany świat małych uliczek zabytkowego centrum miasta. Żadna z nich nie prowadziła tam, gdzie myślałam, kluczyłam, błądziłam, ale było to przyjemne, relaksujące. Zostawiłam rzeczy w hostelu (nota bene bardzo przeciętnym, ale za to w samym centrum centrum) i ruszyłam dalej. Za rogiem trafiłam na targ miejski - z prawdziwymi babami ze wsi, sprzedającymi świeże jaja z koszy, pęki marchewek i kwiaty. Miały na głowach zawiązane chustki, przekrzykiwały się, zachęcały do kupna czegokolwiek. I chyba w tym momencie zakochałam się w Santiago. Cudowna atmosfera targu, prawdziwego życia - o mały włos nie kupiłam kilku ziemniaków i bukietu świeżych ziół. Weszłam do części murowanej i zgłupiałam kompletnie - nie widziałam jeszcze takiej różnorodności owoców morza, ogromnej większości nie potrafiłam nazwać, a co dopiero zjeść. Stał również pan sprzedający polpo de gallega - wielgachną ośmiornicę wyciągał z dymiącego garnka i kroił na drobne kawałki. Bardzo się rozczarował, że chciałam tylko spróbować i zrobić zdjęcie, machnął na mnie ręką i burknął coś po galicyjsku. Ale zdjęcie zrobiłam, podziękowałam i poszłam dalej.
Katedra była spora i ładna - jak to katedra, ale nie wiedzieć czemu nie urzekła mnie jakoś szczególnie. W środku panowała dość rozrywkowa atmosfera, tłum pielgrzymów i szkolne wycieczki (i ja, po krótkim namyśle) stały w kolejce do relikwii św. Jakuba. Trzeba było wejść po małych schodkach nad główny ołtarz, przytulić się na kilka sekund do złotych pleców Jakubowej zbroi i czym prędzej umknąć drugimi schodkami, bo pan ochroniarz absolutnie nie pozwalał na choć króciutką chwilę kontemplacji. Nie wiem dokładnie, co ma oznaczać to przytulenie się do tego kawałka metalu wysadzanego szlachetnymi kamieniami, może dla pielgrzymów ma to jakieś wielkie znaczenie. Nie wiem. Poszłam na minutę zadumy do grobowca Jakuba, tam też pan ochroniarz katedralny pilnował prawidłowego przepływu pątników. Ale że groby zazwyczaj cieszą się mniejszą popularnością niż klejnoty, miałam tak całą chwilę dla siebie. I tyle z katedry.
A, byłam jeszcze na katedralnym dachu - specjalnie zapisałam się na wycieczkę, której jedynym problemem było to, że zaczynała się o 10 rano. Ale że jestem obowiązkowa, zjawiłam się tam o czasie, bez kawy, śniadania, ale za to z plecaczkiem i ciężkim kacem. Mało pamiętam, starałam się utrzymać równowagę (a świat wirował, ojjj...) i nie zlecieć na zbity pysk na jeden ze średniowiecznych krużganków. Udało się przeżyć. Nigdy więcej dachów na kacu.
Z moim nowo poznanym przewodnikiem Roberto poszliśmy do małego baru przy plaza de Cervantes. W życiu bym go nie znalazła - na przedzie stoi lodówka jak z polskiego garmażeryjnego, do baru przeciskać się trzeba obok niej wąskim korytarzem. A w środku przytulnie i smacznie, spokojnie i ciekawie - ściany wyklejone są serwetkami z pozdrowieniami od gości, rysunkami, sentencjami - co komu przyjdzie do głowy. A gdzie nierówna cegła tworzy miniaturową półeczkę postawiona jest dwu- lub pięciocentowa moneta. I to wrażenie, że wszyscy się znają... cóż, zaleta małego miasta.
Był Wielki Post, piątek, więc i procesja. Słyszałam o nich, widziałam zdjęcia, ale nie spodziewałam się aż takiego... show? fioletowe kaptury, czarne płaszcze, łańcuch przyczepione do bosych stóp. Stuk metalowych lasek o bruk, bębny, zawodzące piszczałki i lament kobiet w tradycyjnych, żałobnych czarnych strojach. Miałam gęsią skórkę, całość była wzruszająca w jakiś przerażający sposób, ten rodzaj religijności jest mi obcy kompletnie, totalny przerost formy nad treścią. Polskie procesje są bardziej refleksyjne, liczy się słowo, zaduma, wewnętrzne przeżywanie całego rytuału. A tu masz się zszokować, przerazić, muzyka cię omamia, monotonny chód pątników hipnotyzuje.
Z moim nowo poznanym przewodnikiem Roberto poszliśmy do małego baru przy plaza de Cervantes. W życiu bym go nie znalazła - na przedzie stoi lodówka jak z polskiego garmażeryjnego, do baru przeciskać się trzeba obok niej wąskim korytarzem. A w środku przytulnie i smacznie, spokojnie i ciekawie - ściany wyklejone są serwetkami z pozdrowieniami od gości, rysunkami, sentencjami - co komu przyjdzie do głowy. A gdzie nierówna cegła tworzy miniaturową półeczkę postawiona jest dwu- lub pięciocentowa moneta. I to wrażenie, że wszyscy się znają... cóż, zaleta małego miasta.
Był Wielki Post, piątek, więc i procesja. Słyszałam o nich, widziałam zdjęcia, ale nie spodziewałam się aż takiego... show? fioletowe kaptury, czarne płaszcze, łańcuch przyczepione do bosych stóp. Stuk metalowych lasek o bruk, bębny, zawodzące piszczałki i lament kobiet w tradycyjnych, żałobnych czarnych strojach. Miałam gęsią skórkę, całość była wzruszająca w jakiś przerażający sposób, ten rodzaj religijności jest mi obcy kompletnie, totalny przerost formy nad treścią. Polskie procesje są bardziej refleksyjne, liczy się słowo, zaduma, wewnętrzne przeżywanie całego rytuału. A tu masz się zszokować, przerazić, muzyka cię omamia, monotonny chód pątników hipnotyzuje.
Notes from the journal:
Nie wiem jeszcze, czy to miejsce mnie zachwyciło. Na pewno urzekło - swoim spokojem, trwaniem w tym spokoju od wieków w niezmienionej postaci.
Chyba chciałabym się wybrać w tą drogę. Camino de Santiago. . Przyniesć tu, do św. Jakuba i jego miasta całą siebie z ciężarem na plecach. Zrobię to. Jak już poznam to, co chcą poznać to będzie to pielgrzymka dziękczynna. A teraz... A Coruña."
A Coruña.
Wybrałam się na krótką wycieczkę, pół godziny pociągiem i wylądowałam w wietrznym, kryształowym mieście, odwiedziłam Torre de Hercules, wieżę Herkulesa z II wieku, najstarszą działającą latarnię morską na świecie. I trafiłam na festiwal jedzenia. Moją łamaną hiszpańszczyzną wypytałam dwóch młodych kucharzy o wszystkie możliwe skorupiaki - co, jak i z czym się je, a oni poczęstowali mnie za darmo m.in. percebes, najdziwniejszymi owocami morza, jakie do tej pory widziałam. Wyglądają jak czułki kosmity, smakują oceanem i mają złą sławę - co roku wielu ludzi ginie podczas ich połowu (zbioru?) Chyba były smaczne. Z Herkulesowej wieży prawie mnie nie zwiało, ale widok był powalający, mocne kolory plus słońce, coś wspaniałego.
Pozostały mi miłe wspomnienia związane z Santiago. Wąskie uliczki wijące się wokół katedry, piękne zielone pagórki otaczające miasto, pielgrzymi z Jakubowymi muszelkami przytroczonymi do plecaków. Powolny spokój, jaskrawe słońce podkreślające soczystość zieleni i intensywność kwiatów - wiosna była, wszystko kwitło. Trzy dni były wystarczające by pozwiedzać i wypocząć, pobawić się i wyciszyć. Moje ekspresowe camino. Miejmy nadzieję, że nie ostatnie.
Komentarze
Prześlij komentarz