Trzynaście godzin w autobusie, w
końcu wygodnym, ale i najdroższym ze wszystkich, którymi tłukłam się przez cały
miesiąc, cała noc w miękkim rozkładanym fotelu, telewizorek, kolacyjka,
śniadanko, full serwis. Pożegnałam Arequipę dość sentymentalnie, przyjemny to
był czas, przyjemny Percy, mam nadzieję jeszcze tam kiedyś zawitać. Ale pora
było ruszać dalej. Obudziłam się na pustyni, kiedy zatrzymaliśmy się w Nazca, by wysadzić parę osób, głównie turystów,
pragnących odkryć tajemnicę gigantycznych linii. Ja tym razem podarowałam sobie
tę przyjemność, chciało mi się nad wodę, do kojącego spokoju fal,
nieograniczonej przestrzeni oceanu i ciszy płynącej z jego siły.
Moja wina, trochę sobie
namieszałam z dojazdem i noclegiem, nie spojrzałam na mapę z bliska, przez co
kupiłam bilet do Paracas zamiast do Pisco, a hotel znalazłam w San Andres,
pomiędzy jednym i drugim. Mój zmęczony umysł machnął na to ręką, jakoś to
będzie, to wszystko musi być blisko, więc nie przejęłam się kompletnie. No
dobra, tylko trochę.
Pojawiłam się w Paracas o 9 rano,
wymordowana (mimo luksusów) tym autobusem i płytkim snem. Marzyłam o prysznicu
i zimnym soku pomarańczowym. Nie zdążyłam dobrze wysiąść z autokaru, a już
dopadły mnie turystyczne sępy, oferując mi wszystko za bardziej niż przystępne
ceny . Na wiadomość, że ja już mam nocleg, prychnęli pogardliwie, San Andres, w
którym miał znajdować się mój hotel, to dziura, nic tam nie ma, będę się nudzić
okropnie i żałować. Trochę mnie to zdenerwowało, śpiąca byłam bardzo, i
ostatnie czego potrzebowałam to dobre rady peruwiańskich wujków. No nic,
dojechałam do San Andres, które rzeczywiście nie grzeszyło atrakcjami, było
małą brudną wioską rybacką pomiędzy Pisco i Paracas… Ale z okna widziałam ocean
i pelikany polujące na resztki z kutrów, co mnie uspokoiło. Złapałam colectivo
do Pisco, żeby się trochę rozejrzeć się po okolicy, i odkryłam, że nie ma tam
absolutnie nic interesującego. Miasto dalej jest zniszczone po trzęsieniu ziemi
z 2007 roku, Plaza de Armas jeszcze jako tako, bo odbudowana w miarę niedawno,
ale dwa kroki poza centrum i widać biedę, nieszczęście i niewiele poza tym.
Wzbudzałam trochę zainteresowania, poza sezonem niewiele turystów przyjeżdża do
miasteczka.
Postanowiłam napić się kawy.
Przeszłam centrum wzdłuż i wszerz i znalazłam napis Cafeteria nad dość
przyzwoicie wyglądającym, jak na peruwiańskie małomiasteczkowe standardy,
lokalem. Weszłam, pusto, barmanka siedzi jedynie przy jednym ze stolików nad
krzyżówkami. Buenos dias, un cafe, por favor.
Dzień dobry, kawę poproszę. Pani oderwała wzrok od krzyżówki i spojrzała
na mnie zaskoczona. Kawę? Tak, przytaknęłam, kawę. Z mlekiem. Pani westchnęła rozdzierająco i
zaczęła powoli podnosić się z krzesła. Na pewno kawę? A nie chcesz czegoś
innego? Nie, powiedziałam, kawę poproszę. Czy jest? No… jest. No to w czym
problem? No wie pani, westchnęła pani całkiem mnie rozbrajając, muszę zagotować
wodę… Zatkało mnie trochę, podziękowałam
za trud, i uciekłam stamtąd czym prędzej, żeby nie wybuchnąć śmiechem prosto w
twarz pani kawiarki. Nie dane mi było napić się kawy w Pisco, następnego dnia z
Alejandro szukaliśmy jakiejkolwiek już kawiarni, w rezultacie wylądowaliśmy w
barze ze stekami wielkości moich obu dłoni. A kawy napiłam się w Barcelonie.
Islas Ballestas i pustynia
Paracas były wisienką na torcie mojej całej podróży. Pięknie, cicho i
spokojnie, przestrzeń i światło, wiatr i piasek. Cudownie. Te wszystkie gatunki ptaków, słonie morskie,
delfiny, gigantyczne meduzy… Nie wiedziałam co robić, czy patrzeć czy robić
zdjęcia. Wybrałam opcję pomiędzy, jednym okiem wyłapując miliony ciekawostek, a
drugie wlepiając w obiektyw. Kiedy oddalaliśmy się już od wysp pędząc w stronę
lądu, czułam ogromny niedosyt, chciałam patrzeć więcej, podpłynąć bliżej, mimo
że trochę śmierdziało, a co niektóre ptaszki urządziły zawody, który trafi we
mnie swoją kupą. Tylko mi się oberwało, nikt z łodzi nie został obsrany, a już
na pewno nie 3 razy. Cóż, może świeciła im moja blond głowa, wydałam się łatwym
celem.
Islas Ballestas nazywane są
biednymi wyspami Galapagos, są prawie tak samo interesujące pod względem fauny,
miliony ptaków tłoczą się na skalistych wysepkach, a guano, ptasia kupa, jest
tu głównym produktem eksportowym, bardzo drogim środkiem do nawożenia.
Po rejsie poszliśmy z Alejandro
na śniadanie, przepyszne cebiche z kukurydzą i słodkim ziemniakiem, do tego ja
– świeży koktajl z ananasa, on – ciemne piwo. Peruwiańskie śniadanie, panie i
panowie. Chwilę później rozklekotany autobus
powiózł nas do Paracas, parku narodowego, gdzie bajkowe klify pustyni podmywane
są falami nieustępliwego oceanu. Jechaliśmy solną drogę – na oko wyglądało to
jak bardzo słabej jakości asfalt, ale po bliższych oględzinach plus (jak ktoś
chciał) polizaniu, okazało się że to wszystko sól, a skoro nie pada deszcz, to
droga istnieje od wielu lat bez najmniejszych problemów. Plus asfalt na tej
pustyni byłby dużo droższy.
Kocham pustynię, jej surową,
rozpaloną przestrzeń – niekoniecznie gorącą, ale zawsze pełną bezwzględnego
słońca. Pustka. Pustynia. Po tętniących zielenią i pulsujących życiem górach i
kanionach – takie Ogromne Nic. Doskonałe w swoim minimalizmie. Sant-Exupery
kiedyś napisał, że doskonałość osiąga się nie wtedy, gdy nie można już
nic dodać, lecz kiedy nie można już niczego odjąć. Dla mnie właśnie pustynia
jest taką doskonałością. A jeszcze kiedy zderza się z nieskończonością oceanu…
Mogłabym tam stać i gapić się w nieskończoność.
Następnego dnia udaliśmy się do
miasta Ica i do oazy w sercu pustyni, Huacachina. Bajeczny widok – na dnie małej
kotlinki rozlane było krystaliczne jeziorko, otoczone palmami odbijało w swojej
tafli słońce i stoki żółtych wydm. Ślicznie. Obeszliśmy jeziorko dookoła,
ludzie taplali się w wodzie (która nie była tak czysta, jak mi się na początku
wydawało), pływały łódki, a błogą ciszę zakłócały super denerwujące
samochodziki boogie tours, oferujące na pewno niezapomniane wycieczki po
wydmach. Obite metalowymi rurami dla lepszej ochrony, rzęziły silnikami
próbując podjechać pod bardzo strome piaskowe stoki, a echo niosło. Świetna
zabawa. Ale mimo to było pięknie. I bardzo gorąco. Z tym miejscem związana jest
legenda, oczywiście, bo przecież tak piękne oazy należą do rzadkości i nie
biorą się znikąd. A więc legenda mówi, że piękna księżniczka brała sobie kąpiel, kiedy to zobaczył ją myśliwy i chciał schwytać. Ona zaczęła uciekać, woda z jej kąpieli utworzyła jeziorko, a jej szata utworzyła piaskowe wydmy. Ona sama pojawia się jeszcze nad jeziorkiem jako syrena.
W drodze powrotnej do Pisco zatrzymaliśmy się w restauracji na degustacji wina oraz spróbowałam sosu z ziemniaków (1001 potraw z ziemniaków, serio) oraz innych specjałów. A potem trzeba było się spakować i przygotować do podróży do domu...
Komentarze
Prześlij komentarz