Nieskończona wakacyjność. Nie
wyobrażam sobie, jak ludzie mogą tu mieszkać na stałe i śpieszyć się, i mieć
sprawy do załatwienia na wczoraj, i żyć w jakimkolwiek stresie. To były chyba
najbardziej zrelaksowane wakacje jakie do tej pory miałam. No tak, i bardziej
wakacje niż podróż.
Po zejściu tym cudownym wąwozem jeszcze przez 5 dni bolały mnie mięśnie. I to na tyle porządnie, że nie mogłam normalnie chodzić. Mimo to bez mrugnięcia okiem powtórzyłabym tę wyprawę.
Po ciszy natury w drodze powrotnej przejechaliśmy przez Los Christianos, gdzie przeraził mnie i rozśmieszył równocześnie turystyczny kicz i tandeta. Wszystko się błyska i dźwięczy, wszystko na sprzedaż i z przyklejonym uśmiechem. Nie, to nie dla mnie. Promenada nadmorskich gwiazd, pełen makeup i wyprężony tors. Na marginesie, jest tam jedyna na całej Teneryfie plaża z białym piaskiem... z importu. Turyści lubią miałki czysty piach, więc czemu by nie przywieźć go z Afryki...
Dzień szósty.
Z samego rana wybraliśmy się do Garachico, prześlicznego miasteczka na północy wyspy. Poszarpany ostrymi skałami brzeg, soczysta zieleń stoków i gajów bananowych i jaskrawo niebieska woda oceanu - przepięknie. Oślepiało mnie słońce, ale nie mogłam się napatrzyć. Garachico było kiedyś ważnym portem, ale w 1706 roku wybuchł wulkan i lawa zalała większą jego część, a na pewno tę najważniejszą. Lawa stworzyła przy brzegu naturalne baseny, wybudowano pomiędzy nimi pomosty, przy spokojnym wietrze można sobie po nich spacerować i korzystać z basenów. Tego dnia strasznie wiało, więc o bliższych spotkaniach nie było mowy. Pokręciliśmy się po starówce - malownicze senne uliczki, parczki, mnóstwo kwiatów tworzą bardzo przyjemny klimat, warto byłoby zatrzymać się tu na dłużej i odpocząć. Jednak my ruszyliśmy dalej - do Icod de los Vinos, by zobaczyć najstarsze drzewo El Drago Milenario, dracena smocza, które podobno ma mieć ok. 1000 lat. Drzewo rzeczywiście robi duże wrażenie, jest potężne, 22 metry wysokości, rozłożyste, z ostrymi liśćmi i pomarańczowymi kwiatami (owocami?). Wierzy się, że jest tak stare, jednak tak naprawdę trudno określić jego wiek - drzewa te nie mają słojów, dzięki którym określa się datę "narodzin" drzew. Nie wiem dlaczego, ale nie mogłam przestać na nie patrzyć, przyciągało mój wzrok, bolała mnie szyja od zadzierania głowy w górę. Nie chciało mi się go opuszczać. Ma w sobie coś tajemniczego, dostojnego, jakąś ukrytą potęgę i tajemnicę.
Po Icod ruszyliśmy na sam kraniec Teneryfy, do latarni Punta de Teno, do której wiodły mrożące krew w żyłach tunele wykute w skałach. Przez całą drogę z Rysiem rozmawialiśmy bez przerwy, jednak w momencie wjazdu do pierwszego tunelu słowa zamarły nam w ustach i wstrzymaliśmy oddech. I spociły mi się dłonie. Tunele były wąskie, głuche, jakby siekierą wyciosane w brzuchu góry, pełne strzelających spod kół kamyków. Atmosferę podkręciły tablice - w czterech językach - ostrzegające przed przejazdem: uwaga, niebezpieczeństwo, wjeżdżasz na własne ryzyko, osuwające się kamienie. Świetnie. Przejechaliśmy, przeżyliśmy i po raz kolejny odjęło mi mowę. Skalisty cypel oblewany ze wszystkich stron ogromnymi falami oceanu, gwiżdżący wiatr, zachodzące słońce i biało-czerwona latarnia. Dla takiego widoku to bym chyba przeszła te wszystkie tunele nawet piechotą. Huk fal nie przeszkadzał mi zupełnie wsłuchać się w ciszę tego miejsca, patrzyłam zahipnotyzowana jak wiatr zbierał fale, unosił je i powoli łamał ozdabiając śnieżnobiałą pianą. Miałam wrażenie, że dzieje się to w zwolnionym tempie, a może gdzieś poza czasem. Uwielbiam latarnie morskie, zawsze wpędzają mnie w jakąś niezrozumiałą dla mnie melancholię. Ta również.
Ostatniego dnia wybrałam się do Guimar zobaczyć piramidy. Przy okazji odkryłam, że zwiedzanie Teneryfy bez samochodu jest okazją, by ćwiczyć własną cierpliwość, autobusy chodzą, jak chcą, nie wszędzie dojeżdżają plus tak rzadko, że traci się mnóstwo czasu na byle wycieczkę. Dojazd do miasteczka zajął mi trzy autobusy i cztery godziny, powrót podobnie, przy tym pogoda przypomniała sobie, ze to luty, a ja, rozpieszczona wcześniejszym słońcem, nie wzięłam ze sobą kurtki, a jedynie okulary słoneczne. Brawo.
Piramidy w Guimar to nie "byle wycieczka", może nie poraziły mnie swym pięknem, ale było ciekawie. Nikt nie wie, skąd się wzięły, kto, kiedy i po co je wybudował. Przypominają te z Meksyku wybudowane przez Azteków i Majów, są też ustawione w specjalny sposób ze względów astronomicznych - np podczas przesilenia letniego można tu zobaczyć dwa zachody słońca. A reszta to zagadka. Zwiedziłam również botaniczny ogród z trującymi roślinami, z którego wynikało, że prawie wszystko, co wokół nas, jest śmiercionośne. Migdałowce, cynamon, rycyna itp - źle się poczęstujesz i już, czeka cię bolesna śmierć. Po powrocie do domu miałam ochotę wyrzucić moje doniczkowe kwiatki, kto wie, jaki diabeł w nich się kryje...
A na deser, przed samym odlotem w niedzielę, zwiedziłam San Cristobal de la Laguna, którego starówka wpisana jest na listę UNESCO. Bardzo malownicze uliczki, płaskie, kolorowe fasady, zabytkowe kamienice z XVI wieku, skwery pełne zieleni, szkoda, że miałam jedynie dwie godziny. Była niedziela rano, mój ulubiony czas na zwiedzanie, wszędzie cisza i spokój, które zakłócała moja walizeczka radośnie podskakująca na lagunowym bruku. Jest to żywe miasto uniwersyteckie, fajnie byłoby tam postudiować i mieć świadomość, że z każdej strony otacza cię nieskończoność oceanu.
Spędziłam na Teneryfie osiem dni, odpoczęłam, zrelaksowałam się porządnie, uśmiałam do bólu brzucha i nabrałam trochę dystansu. Przemknęła mi nawet myśl, aby przeprowadzić się tam na jakiś czas, zwolnić, pobyć bliżej natury, nauczyć się oceanu. Zobaczymy. Wspaniale spędzało mi się czas z Rysiem, tyle śmiechu i przegadanych na poważnie godzin. Tyle kilometrów w jego małym samochodziku. Znamy się jak łyse konie, dzieliliśmy kiedyś mieszkanie, więc wiemy o sobie za dużo i mimo wszystko się lubimy.
Cudowne wakacje.
Czarne plaże poryte wulkanicznymi
skałami, przez co zieleń wydaje się głębsza, granat wody czystszy, a słońce
intensywniejsze. Jest luty, wieje chłodny wiatr – jak w czerwcu nad Bałtykiem,
zmarzłam w bikini na plaży. W lutym.
Jest pięknie, inne oblicze
Hiszpanii, inne oblicze mojego podróżowania. Na dzień dobry pomyliły mi się
miasta, zapomniałam zabrać ze sobą paru ważnych rzeczy, przyjechałam kompletnie
nieprzygotowana – co zobaczyć, co robić, dokąd iść… co mnie wcale nie spięło, a jedynie bardzo rozśmieszyło. Coś nowego, takie roztargnienie.
Z lotniska Tenerife Norte
złapałam autobus do Puerto de la Cruz, odszukałam hotelik Tejuma (całkiem
ładny, ale nieudany – obsługa nie mogła być gorsza i nie mówię tego, bo się
zrobiłam taką paniusią, ale dlatego, że jej po prostu nie było, a jak się w
końcu pojawiła, to robiła łaskę, że się czymkolwiek zajęła) i udałam się na
rekonesans. Już po chwili nie mogłam się powstrzymać i różne ochy i achy
wyrywały się niekontrolowanie. Skaliste klify, lazurowa woda, bananowe pola, w
oddali wulkan Teide, po prostu bajka.
Puerto jest bardzo wakacyjne,
tłumy angielskich i niemieckich emerytów przechadzają się promenadzie wolnym
krokiem bądź przesiadują w niezliczonym barach z menu w pięciu językach. Była
akurat niedziela, uwielbiam niedzielne spacery, kiedy turystyczny tłum miesza
się z tubylcami ubranymi odświętnie i spacerujących pod rączkę. Ostatnia
niedziela karnawału (mimo że Środa Popielcowa była już cztery dni temu, kto by
się przejmował takimi szczegółami…), więc wszędzie fiesta, pełno przebierańców
– od malutkich dzieciaków po 30-40-latków biorących udział w niezliczonych
paradach i pokazach artystycznych. To jedna z tych rzeczy, która zachwyca mnie
w Hiszpanii: fiesty i ludzie biorący w nich udział czynnie, a nie jako bierni
klaszczący widzowie. Całe rodziny i społeczności się organizują, to jest
wspaniałe, jak im się chce przebierać, przystrajać ulice i cieszyć się z siebie
samych.
Posiedziałam trochę na
falochronie, z dala od ogłupiającej festynowej muzyki, wsłuchując się w huk
niezmordowanych fal. Na skałach wygrzewały się dziesiątki małych krabów,
płoszyły się cieniem, jaki na nie rzucałam, by po chwili wracać na dawne
miejsce, nie zwracając uwagi na smagające je fale. Nie wiedziałam, że kraby
chodzą bokiem.
Będzie niechronologicznie.
Dzień trzeci. Wybraliśmy się dziś z Rysiem na
Teide, najwyższy szczyt Hiszpanii, 3700m n.p.m. To wulkan czynny, ale uśpiony,
budzi się podobno raz na 100 lat. Ostatni raz w 1903 roku… Krajobraz
niesamowity, księżycowy, niewiele roślinności ozdobione płachtami śniegu. Ostre
skały nie zachęcają do wędrówek między nimi. Skały wulkaniczne wyglądały jak
gigantyczne grudy czarnej gleby przeoranej przed momentem jakimś wielkim
niewidocznym pługiem, lśniły w słońcu i puchły swoją tłustą czernią.
Wjechaliśmy kolejką linową na 3555 m n.p.m a na górze -4 stopnie, wiatr, śnieg i
oślepiające słońce. I zamknięte szlaki na szczyt z powodu oblodzenia. I tak nie
wybieraliśmy się wyżej, bez przygotowania, w trampkach i bez zezwolenia na
wejście wydawanego przez zarząd parku
narodowego w Santa Cruz. Rudawo-żółte
stoki wulkanu, a w oddali ocean miękkich chmur, cudowny kontrast z ostrością
skał.
Wracaliśmy piękną szosą wśród
lasów, przyklejoną do stoku góry i pełną zakrętów. Wjeżdżaliśmy w chmury, dzięki którym nagle
każde drzewo i zakręt stawał się nową tajemnicą, wszystko nabierało magii. W
niższych partiach – niespodzianka: tarasy uprawne, takie same jak w Peru! Góry
pocięte jak tort weselny na piętra, no proszę, jednak Hiszpanie nie tacy
całkiem głupi, czegoś potrafili się nauczyć od mądrych Inków, bo nie
podejrzewam, że mogłoby być odwrotnie.
Ciekawą sprawą są też stoki wulkanu, te niżej położone (bo te wyżej to
pokryte jedynie jakimiś bladymi skalniaczkami czy inną tropikalną kosodrzewiną)
porośnięte z rzadka sosnami kanaryjskimi. Wyglądają jak pojedyncze włosy
odrastające na łysej głowie, jasnozielone, luźno rozsadzone. Podobno szybko
adaptują się do niesprzyjających warunków i w przeciągu paru lat może powstać
całkiem przyzwoity zielnik, a potem las. No i widmo pustyni odchodzi w siną
dal.
Wirowaliśmy z Rysiem na zakrętach,
zatrzymywaliśmy się w punktach widokowych na pozowane zdjęcia, mnóstwo śmiechu
i przegadanych na poważnie godzin. Dla mnie to coś nowego, zazwyczaj jestem
skupiona na tym co widzę, kontempluję naturę, upajam się widokiem, ciszą i
wiatrem, a teraz odbyło się zupełnie inaczej, przy rozmowie i uwadze rozłożonej
na wiele innych elementów, między innymi na to, by nie wypaść z drogi w którąś
z bezdennych przepaści (no nie były na pewno aż takie głębokie, ale w chmurach
ciężko mierzy się dystanse). Inaczej, ciekawie. Nie lepiej czy gorzej. Bardzo
zabawnie.
Dzień drugi. Dziś wybrałam się na moją
pierwszą w życiu medytację. Był Maestro z kitką ubrany na biało, materace,
kadzidło, muzyka relaksacyjna. Kojący przytłumiony głos guru, miękkie gesty, pokój
i spokój. Trochę mi ta medytacja nie wyszła, zmarzł mi nos, bolał kręgosłup od
leżenia na płaskim, a Rysio obok chrapał i chrumkał przez sen. Maestro
podchodził do każdego, dotykał czoła i czubka głowy i przekazywał energię. Ja
nic nie czułam. Ale cisza i taki kompletny bezruch przez godzinę potrafią
działać naprawdę kojąco. Cały dzień był dla mnie swoistą medytacją i ta na
materacach wieczorem była dla mnie jedynie wisienką na torcie. To nie jest
wcale takie proste – zablokować cały świat zewnętrzny, wyłączyć hałas w sobie i
skupić się na ciszy i oddechu. Potrenuję, spodobało mi się.
Rano wybrałam się na plażę koło
domu, szaro-bury piasek wyglądał jak popiół z pieca, ciężko było znaleźć między
kamieniami miejsce, żeby rozłożyć ręcznik, ale się udało. Wiatr uderzał falami o brzeg
i gonił małe chmurki, które zasłaniając słońce sprawiały, że pokrywałam się
cała gęsią skórką. No tak, luty i bikini mimo wszystko nie idą w parze. Ale
dało radę. Słońce zaczęło grzać jak należy, przestało mną telepać i usnęłam
ukołysana melodią oceanu. I spaliłam sobie plecy. Na obiad wybrałam się do Los
Abrigos, bardzo sennej mieściny oddalonej 15 min piechotą od domu. Cichy port,
malownicza skarpa, nad nią promenada i schodki wyryte w skałach. Spokojne,
żółte słońce i ja na bardzo spowolnionych obrotach. Odbębniłam swój tradycyjny
rytuał wysyłania kartek, pogapiłam się na złoto-srebrną taflę wody i spacerkiem
wróciłam do La Marety. Coś pięknego. Bezkres oceanu z prawej, a otulone
chmurami góry z lewej strony. Mogłabym tak iść bez końca. Ale że zaczęło wiać,
a i droga krótka, to zakończyłam kontemplację w ciepłym mieszkanku Adeli i
Rysia.
A teraz siedzę sobie w ciszy w tym
mieszkanku, ciemno tu jak w stodole, a za lampkę do pisania i czytania służy mi
globus. Przez większość czasu pisaninę oświetlała mi Polinezja Francuska, ale
zdrętwiałam i przeniosłam się do mojej ukochanej Ameryki Południowej. Kroi mi
się nowy pomysł, rośnie marzenie, a ten globus jest moją szklaną kulą, w której
widzę moją przyszłą wyprawą z plecakiem i mapą w garści... Ale to pieśń dalekiej przyszłości.
Na razie Teneryfa, mojo rojo, papaja i soczyste banany. Los Gigantes i śmiech z
Rysiem. I czarna plaża z kojącym oceanem.
Ja lubię mieć plan A, jakikolwiek,
byle był. I nie szkodzi, że z mojego pierwotnego zamysłu kompletnie nic nie
zostaje, plan musi być. A tu plan A był tak słaby, że można by uznać, że nawet
nie zaistniał. Miałam jechać na 2 dni do Santa Cruz, a pojechałam na 1 do
Puerto de la Cruz. U Rysia miałam zostać do czwartku, a zostałam do niedzieli.
Miał być host w Puerto, a nie ma. Miał być szczegółowy plan, a nawet nie
powstał. Ale co dziwne, nie zestresowało mnie to wcale.
Dzień czwarty.
Wybraliśmy się do zobaczyć Los Gigantes, ogromne klify i wąwóz. Sprawa nie była taka prosta - najpierw dojechaliśmy do miasteczka, zostawiliśmy auto i wjechaliśmy taksówką do miejscowości Masca, wysoko w górach, super wąską drogą, z widokami zapierającymi dech w piersiach. Po kawie wyruszyliśmy w dół wąwozu, skacząc z kamienia na kamień, przeciskając się między głazami i przecinając strumienie. Za cztery godziny miała czekać na nas łódka, która miała zabrać nas z powrotem do miasteczka.
From the journal:
"Jestem super zmęczona, boli mnie wszystko, ale zachwyt nie opada. Ogromne ściany wąwozu, popękane głazy porośnięte bardzo zieloną roślinnością. Szum strumienia, gorące od słońca kamienie, po których ześlizgiwały mi się stopy i od których parzyły dłonie. Głośne bicie serca i skupione, skoncentrowane ruchy. Napięte mięśnie i bolące kolano. Za każdym razem, gdy podnosiłam głowę znad tzw ścieżki wyrywało mi się: ale ślicznie! Plus od wysokich ścian kręciło mi się w głowie. Wydawało się, że się nade mną zamykają, poruszają i falują z wiatrem i słońcem. Kiedy po 3,5h marszu zobaczyłam otwarte morze i kamienistą plażę, zmęczone kolana przestały drżeć i zachciało mi się krzyczeć i skakać z radości. Powstrzymałam się jednak, wąwóz poniósłby moje piski w górę i w dal, strasząc ciszę i kamienie.
Wybraliśmy się do zobaczyć Los Gigantes, ogromne klify i wąwóz. Sprawa nie była taka prosta - najpierw dojechaliśmy do miasteczka, zostawiliśmy auto i wjechaliśmy taksówką do miejscowości Masca, wysoko w górach, super wąską drogą, z widokami zapierającymi dech w piersiach. Po kawie wyruszyliśmy w dół wąwozu, skacząc z kamienia na kamień, przeciskając się między głazami i przecinając strumienie. Za cztery godziny miała czekać na nas łódka, która miała zabrać nas z powrotem do miasteczka.
From the journal:
"Jestem super zmęczona, boli mnie wszystko, ale zachwyt nie opada. Ogromne ściany wąwozu, popękane głazy porośnięte bardzo zieloną roślinnością. Szum strumienia, gorące od słońca kamienie, po których ześlizgiwały mi się stopy i od których parzyły dłonie. Głośne bicie serca i skupione, skoncentrowane ruchy. Napięte mięśnie i bolące kolano. Za każdym razem, gdy podnosiłam głowę znad tzw ścieżki wyrywało mi się: ale ślicznie! Plus od wysokich ścian kręciło mi się w głowie. Wydawało się, że się nade mną zamykają, poruszają i falują z wiatrem i słońcem. Kiedy po 3,5h marszu zobaczyłam otwarte morze i kamienistą plażę, zmęczone kolana przestały drżeć i zachciało mi się krzyczeć i skakać z radości. Powstrzymałam się jednak, wąwóz poniósłby moje piski w górę i w dal, strasząc ciszę i kamienie.
A kiedy wsiedliśmy do łódki, pan
majtek, mój opalony hiszpański anioł, wręczył mi zimne piwo. Czego jeszcze do
szczęścia potrzeba? Nieziemski widok na Los Gigantes z dystansu, ogrom tych
pionowych brzegów tonących w szafirowej wodzie, wiatr we włosach i piwo w ręku.
Perfect."
Po zejściu tym cudownym wąwozem jeszcze przez 5 dni bolały mnie mięśnie. I to na tyle porządnie, że nie mogłam normalnie chodzić. Mimo to bez mrugnięcia okiem powtórzyłabym tę wyprawę.
Po ciszy natury w drodze powrotnej przejechaliśmy przez Los Christianos, gdzie przeraził mnie i rozśmieszył równocześnie turystyczny kicz i tandeta. Wszystko się błyska i dźwięczy, wszystko na sprzedaż i z przyklejonym uśmiechem. Nie, to nie dla mnie. Promenada nadmorskich gwiazd, pełen makeup i wyprężony tors. Na marginesie, jest tam jedyna na całej Teneryfie plaża z białym piaskiem... z importu. Turyści lubią miałki czysty piach, więc czemu by nie przywieźć go z Afryki...
Dzień szósty.
Z samego rana wybraliśmy się do Garachico, prześlicznego miasteczka na północy wyspy. Poszarpany ostrymi skałami brzeg, soczysta zieleń stoków i gajów bananowych i jaskrawo niebieska woda oceanu - przepięknie. Oślepiało mnie słońce, ale nie mogłam się napatrzyć. Garachico było kiedyś ważnym portem, ale w 1706 roku wybuchł wulkan i lawa zalała większą jego część, a na pewno tę najważniejszą. Lawa stworzyła przy brzegu naturalne baseny, wybudowano pomiędzy nimi pomosty, przy spokojnym wietrze można sobie po nich spacerować i korzystać z basenów. Tego dnia strasznie wiało, więc o bliższych spotkaniach nie było mowy. Pokręciliśmy się po starówce - malownicze senne uliczki, parczki, mnóstwo kwiatów tworzą bardzo przyjemny klimat, warto byłoby zatrzymać się tu na dłużej i odpocząć. Jednak my ruszyliśmy dalej - do Icod de los Vinos, by zobaczyć najstarsze drzewo El Drago Milenario, dracena smocza, które podobno ma mieć ok. 1000 lat. Drzewo rzeczywiście robi duże wrażenie, jest potężne, 22 metry wysokości, rozłożyste, z ostrymi liśćmi i pomarańczowymi kwiatami (owocami?). Wierzy się, że jest tak stare, jednak tak naprawdę trudno określić jego wiek - drzewa te nie mają słojów, dzięki którym określa się datę "narodzin" drzew. Nie wiem dlaczego, ale nie mogłam przestać na nie patrzyć, przyciągało mój wzrok, bolała mnie szyja od zadzierania głowy w górę. Nie chciało mi się go opuszczać. Ma w sobie coś tajemniczego, dostojnego, jakąś ukrytą potęgę i tajemnicę.
Po Icod ruszyliśmy na sam kraniec Teneryfy, do latarni Punta de Teno, do której wiodły mrożące krew w żyłach tunele wykute w skałach. Przez całą drogę z Rysiem rozmawialiśmy bez przerwy, jednak w momencie wjazdu do pierwszego tunelu słowa zamarły nam w ustach i wstrzymaliśmy oddech. I spociły mi się dłonie. Tunele były wąskie, głuche, jakby siekierą wyciosane w brzuchu góry, pełne strzelających spod kół kamyków. Atmosferę podkręciły tablice - w czterech językach - ostrzegające przed przejazdem: uwaga, niebezpieczeństwo, wjeżdżasz na własne ryzyko, osuwające się kamienie. Świetnie. Przejechaliśmy, przeżyliśmy i po raz kolejny odjęło mi mowę. Skalisty cypel oblewany ze wszystkich stron ogromnymi falami oceanu, gwiżdżący wiatr, zachodzące słońce i biało-czerwona latarnia. Dla takiego widoku to bym chyba przeszła te wszystkie tunele nawet piechotą. Huk fal nie przeszkadzał mi zupełnie wsłuchać się w ciszę tego miejsca, patrzyłam zahipnotyzowana jak wiatr zbierał fale, unosił je i powoli łamał ozdabiając śnieżnobiałą pianą. Miałam wrażenie, że dzieje się to w zwolnionym tempie, a może gdzieś poza czasem. Uwielbiam latarnie morskie, zawsze wpędzają mnie w jakąś niezrozumiałą dla mnie melancholię. Ta również.
Ostatniego dnia wybrałam się do Guimar zobaczyć piramidy. Przy okazji odkryłam, że zwiedzanie Teneryfy bez samochodu jest okazją, by ćwiczyć własną cierpliwość, autobusy chodzą, jak chcą, nie wszędzie dojeżdżają plus tak rzadko, że traci się mnóstwo czasu na byle wycieczkę. Dojazd do miasteczka zajął mi trzy autobusy i cztery godziny, powrót podobnie, przy tym pogoda przypomniała sobie, ze to luty, a ja, rozpieszczona wcześniejszym słońcem, nie wzięłam ze sobą kurtki, a jedynie okulary słoneczne. Brawo.
Piramidy w Guimar to nie "byle wycieczka", może nie poraziły mnie swym pięknem, ale było ciekawie. Nikt nie wie, skąd się wzięły, kto, kiedy i po co je wybudował. Przypominają te z Meksyku wybudowane przez Azteków i Majów, są też ustawione w specjalny sposób ze względów astronomicznych - np podczas przesilenia letniego można tu zobaczyć dwa zachody słońca. A reszta to zagadka. Zwiedziłam również botaniczny ogród z trującymi roślinami, z którego wynikało, że prawie wszystko, co wokół nas, jest śmiercionośne. Migdałowce, cynamon, rycyna itp - źle się poczęstujesz i już, czeka cię bolesna śmierć. Po powrocie do domu miałam ochotę wyrzucić moje doniczkowe kwiatki, kto wie, jaki diabeł w nich się kryje...
A na deser, przed samym odlotem w niedzielę, zwiedziłam San Cristobal de la Laguna, którego starówka wpisana jest na listę UNESCO. Bardzo malownicze uliczki, płaskie, kolorowe fasady, zabytkowe kamienice z XVI wieku, skwery pełne zieleni, szkoda, że miałam jedynie dwie godziny. Była niedziela rano, mój ulubiony czas na zwiedzanie, wszędzie cisza i spokój, które zakłócała moja walizeczka radośnie podskakująca na lagunowym bruku. Jest to żywe miasto uniwersyteckie, fajnie byłoby tam postudiować i mieć świadomość, że z każdej strony otacza cię nieskończoność oceanu.
Spędziłam na Teneryfie osiem dni, odpoczęłam, zrelaksowałam się porządnie, uśmiałam do bólu brzucha i nabrałam trochę dystansu. Przemknęła mi nawet myśl, aby przeprowadzić się tam na jakiś czas, zwolnić, pobyć bliżej natury, nauczyć się oceanu. Zobaczymy. Wspaniale spędzało mi się czas z Rysiem, tyle śmiechu i przegadanych na poważnie godzin. Tyle kilometrów w jego małym samochodziku. Znamy się jak łyse konie, dzieliliśmy kiedyś mieszkanie, więc wiemy o sobie za dużo i mimo wszystko się lubimy.
Cudowne wakacje.
Komentarze
Prześlij komentarz