Przejdź do głównej zawartości

Kambodża, listopad 2018 - Siem Reap

Leciałam niemiłosiernie długo. Dublin - Londyn - Singapur - Siem Reap. 3 loty, 4 lotniska, prawie 18 godzin w powietrzu. Dojechałm do hostelu i umarłam - padłam na łóżko i usnęłam w ułamku sekundy. Obudziłam się wieczorem głodna i klejąca, zeszłam na dół, gdzie lobby pulsowało młodym życiem: przystojni chłopcy bez koszulek, blond dziewczyny w skąpych sukienkach, wszyscy głośni, opaleni i bardzo międzynarodowi - współcześni nomadzi w tymczasowym hostelowym państwie.

Przysiadłam się do Melisy, 50-letniej Australijki w kilkumiesięcznej podróży po Azji. Właśnie przyleciała z Bali, gdzie uczyła się jogi, a jutro wyruszała w odległe kambodżańskie prowincje uczyć angielskiego. Czułam, że miała potrzebę opowiedzenia swojej historii, dzieliła się ze mną dramatyczną opowieścią o rozwodzie, odwyku syna i poszukiwaniu sensu w tym wszystkim. Ludzie zaskakują takim absolutnym otwarciem się przez zupełnie obcym uchem... Może jest wtedy ławtiej wiedząc, że nasze drogi nigdy już się nie skrzyżują? Siedziałyśmy nad niesmacznym jedzeniem popjając zimne piwo za 1 dolara, otoczone generacją młodych, nowoczesnych backpackerów, dzieląc się intymnymi szczególami z naszych, jakże różnych żyć. Nagle zmęcznenie wzięło górę i poszłam walczyć z jetlagiem - 7 godzin różnicy to jednak sporo. Pewnie zasnęłabym i na kamieniu, ale na szczęście mój dorm był przestronny, czysty i bardzo funkcjonalny, a że były w nim tylko dziewczyny - to i ladnie pachniał. Usnęłam martwym bykiem i po wielu wielu godzinach snu oficjalnie obudziłam się Azji.

Z pamiętniczka:

"01/11
Powoli się rozluźniam. Powoli zaczynam się cieszyć całą tą Azją, która mnie otacza. Upał, kokosy, tuktuki, targowanie się, krzywe chodniki, naganiacze, nieustanny ruch i gwar lub nieustanna siesta, monumentalne zabytki i plastikowe badziewie. Egzotyczne owoce i paliwo w butelkach po pepsi. Australijscy backpakerzy i niezliczone chińskie wycieczki.
Bardzo się cieszę, że nie jest to mój pierwszy azjatycki kraj, bo nie wiem, czy by mi się podobało. A tak - jest mi dobrze. Nie razi ten straszny syf, wiem, jak złapać tuktuka, przejść przez ulicę w jednym kawałku i nie przeraża mnie wizja jedzenia dań, których nazw nie potrafię wymówić."

Zostałam w Siem Reap 5 nocy. Pierwszy dzień dałam sobie na aklimatyzację - zmiana czasu plus niemożliwy upał skutecznie spowolniły moje tyrystyczne zapędy, tak więc spokojnie pokręciłam się po mieście, odwiedziłam rynek (a jakże!), muzeum narodowe (dość porządnie zrobione, dobry wstęp do zwiedzania Angkoru), kilka świątyń oraz przygotowałam się na następne dni, bo miało być intensywnie.

OK, w ramach wstępu: Angkor był stolicą Imperium Khmerów, istniejącego mniej więcej między IX a XV wiekiem, gdzie lata największej świetności przypadły na ok. XI w. Patrząc na te fantastyczne budowle aż ciężko uwierzyć, że niektóre z nich mają ponad tysiąc lat, i twardo stoją na grząskim podmokłym gruncie, wybudowane z niesamowitą precyzją i w rekordowo krótkim czasie. Po więcej informacji zapraszam na wikipedię, bo warto, naprawdę.

Następnego dnia skoro świt wsiadłam do tuktuka i ruszyłam na mój osobisty, turystczny podbój Angkoru, ścigając się z milionami Chińczyków. Umówiłam się z moim kierowcą, że wynajmę go na całe 3 dni już bez pośrednictwa hostelu, co mi nie robiło żadnej różnicy, a on zostawał z kilkoma dolarami więcej w kieszeni. Drugi dzień zwiedzania zaczął się o 5 rano, bo bardzo chciałam zobaczyć wschód słońca w Angkor Wat, a że nie byłam jedyną osobą z takim samym genialnym pomysłem, to trzeba było się śpieszyć by zająć dobre miejsce widokowe. Trzeci dzień zostawiłam sobie na obejrzenie 4 miejsc położonych w przeciwnym kierunku od głównych atrakcji. Ale po kolei:

Angkor Wat - otoczony szeroką fosą ogromny kompleks świątyń, bibiotek i innych budynków niezbędnych do funkcjonowania serca imperium. Dość porządnie odrestaurowane, opisane i ze strzałkami ułatwiającymi zwiedzanie. Czarne ściany, jaskrawe słońce, płaskorzeźby i intesywna zieleń otaczająca cały teren - uwielbiam takie kontrasty. A do tego gdzieniegdzie jakiś bezgłowy posąg przepasany pomarańczową szarfą. Pięć wielkich wież, które dane było mi podziwiać drugiego dnia, kiedy ich czarny kontur rysował się na tle wschodzącego słońca, a one same odbijały się w lustrze jeziora.

Bayon - twarze, twarze, twarze, przymknięte oczy i uśmiechy. Szyszkowate kopuły z przyklejomymi do nich twarzami, trochę niepokojące i mroczne mimo rozświetlającego je słońca.

Śpiący Buddha - taka trochę niepozorna budowla ('"niepozorna" w skali Angkoru i w mojej opinii, po Bayonie i Angkor Wat wydała się skromna - pomnik światowego dziedzictwa...), otoczona gęstym lasem, czarne kamienie tworzące plątaninę schodów, przejść i nie wiadomo czego jeszcze... a jedna ze ścian układała się w postać leżącego Buddhy, niesamowity efekt dość łatwy do pominięcia jeśli czas nagli i nie odwrócisz się w odpowiednim momencie.


Ta Prohm - absolutne wielkie WOW. Dżungla pochłonęła świątynie, rozłupała ściany, oplotła kolumny, otuliła bramy. Wielka bitwa człowieka z naturą, stawiająca nas na przegranej pozycji. Te imponujące budowle same w sobie zapierają dech w piersiach, a kiedy chylą się i kruszą pod niepohamowaną siłą przyrody, kiedy potężne korzenie i konary przejmują władzę nad tą genialną architekturą, wtedy nie pozostaje już nic tylko pokora przed czymś dużo większym od człowieka. Nagle czułam się się słaba i malutka.


Phnom Bakheng - góra z widokiem, niedaleko Angkor Wat. Początkowo plan był taki, że pojadę oglądać wschód słońca właśnie z tej góry, by ominąć chińskie tłumy, ale zrezygnowałam z tego i wdrapałam się na nią już za dnia. Cała świątynia na szczycie była w odbudowie, widok był rzeczywiście imponujący i mogłam podziwiać ostatnie mgły i palące słońce nad dżunglą Angkoru. Trochę czułam się tam nieswojo, bo szłam przez las absolutnie sama, a chodzenie po obcych terenach w zupełną pojedynkę nie należy do moich największych przyjemności. Oczywiście wiedziałam, że na dole jest straż, na górze robotnicy, a za najbliższym zakrętem na pewno czają się chińskie grupy, ale i tak mimowolnie przyśpieszałam kroku. Mimo wszystko warto było, bo las śpiewał swoją poranną melodię nie załócaną ludzkim zgiełkiem.


Prah Khan - jedno z moich ulubionych miejsc w całym archeologicznym parku. Wielka świątynia, płaska i cicha. Idealnie równe korytarze wiodące przez niezliczone małe sale, na skrzyżowaniu jedna jedyna stupa i nic więcej. Oczywiście fantastyczne płaskorzeźby, piękne apsary z przymkniętymi oczami, korzenie wielkich drzew prujące kamienne podłogi... Dżungla żądzi, a człowiek tylko nieśmiało stara się jej wydrzeć resztki świątyni. A do tego jeszcze było mało zwiedzających, lekki wiatr chłodził w niezliczonych korytarzach. Czułam się jak bogini na włościach.


Neak Pean - świątynia na jeziorze. Cudownie położona, szło się do niej długim mostem - groblą, a po drodze w wodzie taplały się bawoły, ich pyski przeżuwające wodne chwasty wyglądały na bardzo zadowolone - nic dziwnego, chętnie bym do nich dołączyła w chłodnym jeziorze, bo upał mnie wykańczał. Sama świątynia nie była duża, 5 wodnych zbiorników, a pośrodku szyszkowata wieża. Bardzo ładne, spokojne miejsce.


Było jeszcze mnóstwo innych niesamowitych miejsc, na przykład  Ta Som z bramą w drzewie, które tak ściśle ją oplotło, że aż wydaje się niemożliwe że budowla jeszcze stoi. Albo Pre Rup - zapierająca dech w piersiach, imponujca budowla, surowa, bez ozdób, bez słodzenia. Bardzo się zmęczyłam wspinając się po wielgachnych schodach, ale jeszcze bardziej schodząc, moje nóżki sa za krótkie na te kamienne bloki. Mimo wszystko było warto - jedno z tych miejsc, które głębiej zapadają w pamięć. 


Ostatniego dnia, pojechaliśmy w przeciwnym kierunku zobaczyć grupę Rolous - 4 świątynie (w sumie 3 i pół, bo jedna z nich była zagubioną w lesie kupą kamieni, a mój kierowca chodził po nim z procą w obawie przed wężami) pochodzące z okresu przed Angkorem czyli starsze niż tysiąc lat, piękne i robiące wrażenie. Nie były tak zadbane i odrestaurowane jak główne atrakcje, ale podobała mi się ich inność, spokój lasu, który je otaczał i to, że byłam tam absolutnie sama.

W drodze powrotnej zajechaliśmy do domu  rodziny mojego kierowcy, bo chciał mi pokazać, jak mieszkają prawdziwi ludzie na wsi. O matko, jaka bida! To znaczy stał tam porządny murowany dom na filarach, ale w zasadzie całe życie toczyło się na podwórku między szopami i "letnią kuchnią" - lichą chatynką krytą słomą i chwiejącą się na balach. Jak to na wsi - łażą kury, psy, koty, drzewa chylą się pod ciężarem owoców, ale dodatkowo wszędzie, gdzie nie spojrzysz - góry śmieci: puste kokosy, stare plastikowe butelki, jakieś worki i nie wiadomo co jeszcze. Ja tego nigdy nie zrozumiem, dlaczego bieda musi być brudna. Dlaczego nie można zgarnąć śmieci i dodać odrobinę godności do tych skromnych warunków życia. Ale gospodarze byli dla mnie mili, uśmiechali się i poczęstowali kokosem prosto z drzewa, po czym pożegnaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem bardzo wyboistą polną drogą do cywilizacji.




Ostatniego dnia wybrałam się na rejs łódką po jeziorze Tonle Sap, by odwiedzić pływające wioski. Poziom wody na tym ogromnym zbiorniku zmienia się 4 razy w roku i to dość znacznie - podczas pory deszczowej głębokość wody dochodzi do 15 metrów, w porze suchej można chodzić po dnie. Własnie skończyła się pora deszczowa, więc wody było mnóstwo. Przesiadliśmy się z busa na turkoczącą łódź, która powiozła nas wzdłuż szuwarów i rozciągniętych sieci rybackich wprost do wioski. A tu liche chatynki kryte falistą blachą ustawione wysoko nad wodą na palach, drewniane filary podtrzymujące szopy - bo ciężko jest mi to nazwać domami. Przy prawie każdej z nich zacumowana łódka, na werandach zielone roślinki, suszy się pranie, a roześmiane dzieciaki skaczą do wody lub pływają w baliach. W głowie mi się nie mieści, że w obecnych czasach ludzie tak mieszkają. Kiedy po zachodzie słońca wracaliśmy na ląd, mogłam pooglądać wrzętrze tych domków słabo rozświetlone gołymi żarówkami. Prostota, skromne warunki, dzieci płaczą, szczękają naczynia, ryczą telewizory, woda odbija każdy dźwięk. Życie.

Dopłynęliśmy do miejsca przesiadki na małe czółna by obejrzeć pływający las, gdzie duża łódź się nie zmieści i tu nieprzyjemna sytuacja - skoro podróżuję sama, to muszę zapłacić podwójnie, o czym wcześniej nie było mowy. Wściekłam się, bo Kambodża nie należy do tanich miejsc, Angkor wycisnął ze mnie mnóstwo dolarów (o tak, lokalna waluta dla turystów nie istnieje), a tu jeszcze dodatkowe koszta. Zapłaciłam zgrzytając zębami. A tu jeszcze moja wiosłująca pani wiezie mnie do łódkowych kramów z pamiątkami i przekąskami, gdzie wypada coś kupić by wspomóc lokalne biznesu. O nie, zakupów nie będzie. Ale pomijając kasę to było bardzo przyjemnie - las jest piękny, bajkowy wręcz, czółno cicho przepływało między pniami drzew i dryfującymi roślinkami. Woda mnie uspokaja, migocząca tafla jeziora czy morza to dla mnie najpięknieszy widok, który nigdy się nie znudzi. 





Na drugi dzień pożegnałam Siem Reap i ruszyłam na podbój stolicy. Żegnaj, Angkorze, było po prostu pięknie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia

Bilety do Porto kupiłam w połowie czerwca w środku nocy po sporej dawce wina - miał być to spontaniczny wyjazd tydzień później. Tylko że nie trafiłam w datę i wyszedł październik. Musiałam poprosić o dodatkowe dni wolne w pracy, bo daty nijak się nie pokrywały z moim weekendem i suma sumarum wyszło mi 6 dni wakacji pod koniec października. Wykroił się piękny plan, po tysiącach wersji innych pięknych planów: najpierw Lizbona, potem na północ przez Coimbrę do Porto. I powrót do Barcelony. I tak, 4 miesiące później... Lizbona. Powitała mnie ciężkimi chmurami i jaskrawym słońcem. Zanosiło się na burzę, a ja ślepłam od promieni odbijających się od murów wyłożonych kolorowymi i lśniącymi azulejos. Na dzień dobry trochę pobłądziłam, mapa i instrukcje, które otrzymałam w punkcie informacji nie okazały się przydatne. Jak to możliwe, że na mapie nie zaznaczono ponad połowy ulic? Serio, oficjalna mapa Lizbony jest bardzo godna polecenia. Zostawiłam plecak na stacji Roccio i poszłam zwiedzać. ...

Sardynia 2013

Ostatnio podróżniczo zdobywam bardzo nowe doświadczenia. Moja Sardynka była dla mnie podwójną nowością: nie dość, że z ludźmi, to jeszcze samochodem. Ludzie: Domi i Kacper (współlokatorzy), samochód  lancia (rządowa). Wyszło pięknie spontanicznie, sam pomysł wycieczki pojawił się znikąd, termin wcisnął się pomiędzy wszystkie inne ważne daty i wyjazdy, natychmiast sprawdziłam loty i poprosiłam o dodatkowy dzień urlopu i zamówiliśmy bilety. 30 euro do Alghero i z powrotem, thank you very much. Sardynka idealnie wpasowała mi się pomiędzy Portugalię i Małą Francuską Wioskę, Polskę i Kamilę, no i oczywiście gości i pracę. Minęły już prawie dwa miesiące, z natłoku wydarzeń nie miałam czasu mojej Sardynki przetrawić i nacieszyć się nią ani przed, ani po. Czynię więc to teraz. Wylądowaliśmy  tam spontanicznie, bez większego przygotowania, ale za to z zamówionym samochodem i ambitnym, jak się później okazało – za bardzo - planem objechania całej wyspy. Na szczęście Massimiliano, n...

2014 - Wietnam, Ha Long Bay i Sapa

Stwierdziłam, że nie będę się wygłupiać i organizować wszystkiego sama, bo zwyczajnie nie mam na to czasu, więc poczytałam tylko z czym co się je i wybrałam do jednej z miliona turystycznych agencji w Hanoi i zarezerwowałam wszystko za jednym zamachem. A więc: Z Hanoi wybrałam się na 2-dniową wycieczkę na Ha Long Bay, potem autobusem nocnym do Sapa, zostałam tam całe 2 dni i jedną noc, wróciłam nocnym pociągiem do Hanoi, resztkami sił i cierpliwości pokręciłam się po mieście, by wieczorem złapać nocny autobus do Hoi An, z 1-dniowym przystankiem w Hue. Pani w agencji pojawiły się dolarki w oczach,  kiedy jej opowiedziałam, co bym chciała u niej zakupić, potargowałam się umiarkowanie i miałam z głowy całą logistykę - przynajmniej teoretycznie, gdyż potem na miejscu wychodziły różne niespodzianki: a to dowieźli mnie nie do tego hotelu co trzeba, a to musiałam dopłacić za pociąg, bo inaczej spędziłabym 8 godzin na drewnianej desce, itp. Pierwsza część: Ha Long Bay.  Wy...