Wielki Boeing 777-cos tam wyrzucil mnie i Mario, mojego towarzysza podrozy w tamta strone, nad ocean, 13h lotu (z Amsterdamu), z okien widac bylo lasy amazonskie, z ogromna, potezna i nieograniczona rzeka. 10 km nad ziemia, a widzisz ja tak dokladnie, jakby byla zaraz pod twoimi stopami. Nabralam do Amazonki nieoczekiwanego szacunku, przestala byc jedynie najwieksza rzeka swiata z ksiazek do geografii i atlasow. Naprawde istnieje. I rozwija swoja wstazke na bezkresnym dywanie lasow deszczowych.
Na lotnisku czekala na nas prawie cala rodzina Mario, siostry, kuzyni, pelne 2 samochody. W domu mama z obiadem, wiecej kuznow i dzieci, ojciec w objeciach fotela i pledu i zapach domu, ktory wiele przezyl. Dobil mnie jet lag - w koncu to roznica 6 godzin, wiec padlam bez czucia w jednym z pokoikow, kolysana do snu smiechami domownikow. Za oknem cala noc darl sie kogut, przestajac na minute w oczekiwaniu na oddarcie sie innych kogutow z sasiedztwa. Bardzo mnie to rozsmieszylo, nawet nie czulam sie taka niewyspana.
Mario mieszka w Los Olivos, na przedmiesciach Limy. Podwiozl mnie przez cale miasto do Barranco, gdzie mialam sie zatrzymac przez kolejne 4 noce. Jazda przez miasto byla super ciekawa. Niskie, brzydkie i bardzo kolorowe budynki przedmiesc, kanciaste, zakratowane i brudne. mnostwo malutkich straganow sprzedajacych wszystko, co mozna by chciec kupic przy przelotowej trasie czy obwodnicy. No i samochody. Kompletny chaos, nieustajacy pisk klaksonow - czy trzeba czy nie, samochody sprzed 30-40 lat, poobijane, podrapane, ale dalej jada, podskakujac na wyrwach w asfalcie i trabiac w nieboglosy. Ale jednak najbardziej fascynujace okazaly sie dla mnie miejskie autobusy i tzw colectivos (takie wieksze vany), zapchane ludzmi po sam sufit, pomazane nazwami ulic czy dzielnic, do ktorych zmierzaja, czasem bez czesci okien, okropnie podrapane. Strach sie bac. Patrzylam z przerazeniem jak nagle skrecaja z lewego pasa na pobocze by zabrac czy wysadzic kolejnych pasazerow. Zgroza. Miedzy autobusami placza sie setki taksowek, bardziej lub mniej pooznaczane. Taksowke zatrzymujesz, pytasz sie czy jedzie tu i tu, ustalasz cene, pytasz czy ma wydac reszte... i w droge. Lima jest ogromna, nie kazdy taksowkarz wie, dokad jedzie...
Moj gospodarz, Jorge, jest dziennikarzem, pracuje w domu w Barranco, dzielnicy zawieszonej nad oceanem, pelnej niskich kolorowych domkow. Dzis kiedy to pisze, czyli trzeciego dnia mojego pobuty w jego domu, poszlismy zwiedzac okolice. Cicho i spokojnie, tak totalnie inaczej od chaotycznego i pedzacego centrum. Jest poczatek lata, slonce rozlewa sie po pustych ulicach, wszedzie wybuchaja peki kwiatow, a na dachu rozwalonego kosciola maja swoja siedzibe sepy. Tutaj czuc, ze jest inaczej niz w Europie. Wczoraj wedrowalam przez centrum, Plaza de Armas, San Martin, parc Kennedy I park de Amor w Miraflores - wszystko bardziej europejskie, znajome, hiszpanskie. Przewidywalne (no... oprocz ruchu ulicznego...)
Jeszcze nie wiem, czy podoba mi sie Lima. Przez pierwsze dni przykryta sinymi chmurami sprawiala wrazenie ponurej i brudnej. Wyszlo slonce i od razu zrobilo sie lepiej, rozblysly jaskrawe kolory domow a ja spalilam sobie dekolt i nos. Listopad, panie i panowie...
Komentarze
Prześlij komentarz