Skoro świt wybrałam sie w podróż legendarnym pociągiem do miasteczka ukrytego daaaaleko w górach, Huancavelica. Śmieszna sprawa z tym pocigiem, prawie do samego końca nie wiedziałam czy istnieje, strona internetowa milczała na temat rozkładu jazdy, dni, ceny... Peruwiańscy couchsurferzy też nie byli zbyt pomocni - zamiast udzielić jakichś konkretnych informacji, chcieli się na randki umawiać. W końcu Jorge, mój host w Limie, uparte stworzenie, dodzwonił się do ministerstwa transportu, potem do peruwiańskiego pkp-u, potem gdzieś tam jeszcze i tak, okazało się, że pociąg jeździ, 3 razy w tygodniu, o 6.30, bilecik klasyczny to 9 soles, a ten pierwsza klasa - 13.
A więc na stacji odstałam swoje w ogonku, by na koniec dowiedzieć się, że pierwsza klasa obsługiwana jest w innym okienku, bez kolejki. Hm. Wsiadłam i w drogę. Widoki powalające, było wcześnie, więc mgły powoli podnosiły się by odsłonić piękne stoki i doliny. Przełęcze, mosty zawieszone nad rzeka, pola z owcami i malutkie wioski. Czasem pociąg zatrzymywał się, ludzie wysiadali w miejscach, gdzie nie było dosłownie niczego, by wspinać się do swoich domków przytulonych do ścian skał bądź schodzić na dno kanionów. A wszyscy z bagażami większymi niż oni sami.
W pociągu poznałam przesympatyczną dziewczynę, miała na imię Gabriela i jechała do jednej z wiosek do pracy z dziećmi chronicznie niedożywionymi. Ten region jest najuboższy w całym Peru, dzieci głodują, a ona pomaga w dystrybucji jakichś wzbogaconych ziemniaków, które zawierają więcej wartości odżywczych i pozwalają tym dzieciom w miarę normalnie się rozwijać. Bardzo przyjemnie się z nią rozmawiało, tłumaczyła mi różne ciekawe sprawy, a ja z kolei pomogłam jej z zadaniem z angielskiego, które miała do zrobienia na następny dzień. Próbowałam też różnych specjałów handlu obnośnego (na każdej stacji wsiadały babcie i sprzedawały przekąski), np empanadas de calabaza (nie mylić z calabacin, czyli cukinia) i owoce kaktusa czyli tunas. Ciekawie. Podróż minęła szybko (5h...) i tym oto sposobem dotarłam do Huancaveliki.
Jest to malutkie miasteczko położone 3676 m npm w jednej z kotlin centralnej sierry. Otoczone wysokimi górami, biedne, nieładne, ale mimo wszystko w jakiś sposób malownicze. Kilka niewielkich kościołków, plaza de armas, park pełny tradycyjnych pomników z wąsami na stoku. rzeczka, targ - to wszystko. Widać, ze bieda aż piszczy, wszyscy trochę przykurczeni, mniejsi, jedynie policjanci dosłownie na każdym rogu prężą się nad reszta mieszkańców. Dziesiątki kramików sprzedających wszystko, skwierczące chicharones, kosze z owocami, i niezliczona ilość punktów ksero i kafejek internetowych. Ciekawe to ksero, co krok maszyna i tłumek ludzi z dokumentami. Pokręciłam się po miasteczku, wzbudzając ogólną ciekawość i po półtorej godzinie stwierdziłam, ze nie ma co tu dalej robić, wiec kupiłam bilet na nocny autobus do Ayacucho i odetchnęłam ze spokojem. Wróciłam do mojego bardzo obskurnego hostalu La Portada i przeczekałam do północy, i znów w drogę.
Aha, czekając na autobus poznałam dziewczynę, Amerykankę, która pracuje w organizacji pozarządowej z kobietami w dżungli w okolicy Iquitos. Kocha Peru, chce tu zostać i szuka kolejnych ciekawych projektów, dzięki którym mogłaby pracować z ludźmi stad. A była w drodze do Boliwii, bo co 3-6 miesięcy musi opuścić kraj, by móc znów legalnie w nim przebywać. Ciekawe...
Autobus tłukł się 8 godzin po drogach bez asfaltu, było zimno i ciasno, ale przeżyłam, chyba tylko dzięki temu, ze byłam bardzo zmęczona i udało mi się usnąć.
Kolejny przystanek - Ayacucho.
Jest to malutkie miasteczko położone 3676 m npm w jednej z kotlin centralnej sierry. Otoczone wysokimi górami, biedne, nieładne, ale mimo wszystko w jakiś sposób malownicze. Kilka niewielkich kościołków, plaza de armas, park pełny tradycyjnych pomników z wąsami na stoku. rzeczka, targ - to wszystko. Widać, ze bieda aż piszczy, wszyscy trochę przykurczeni, mniejsi, jedynie policjanci dosłownie na każdym rogu prężą się nad reszta mieszkańców. Dziesiątki kramików sprzedających wszystko, skwierczące chicharones, kosze z owocami, i niezliczona ilość punktów ksero i kafejek internetowych. Ciekawe to ksero, co krok maszyna i tłumek ludzi z dokumentami. Pokręciłam się po miasteczku, wzbudzając ogólną ciekawość i po półtorej godzinie stwierdziłam, ze nie ma co tu dalej robić, wiec kupiłam bilet na nocny autobus do Ayacucho i odetchnęłam ze spokojem. Wróciłam do mojego bardzo obskurnego hostalu La Portada i przeczekałam do północy, i znów w drogę.
Aha, czekając na autobus poznałam dziewczynę, Amerykankę, która pracuje w organizacji pozarządowej z kobietami w dżungli w okolicy Iquitos. Kocha Peru, chce tu zostać i szuka kolejnych ciekawych projektów, dzięki którym mogłaby pracować z ludźmi stad. A była w drodze do Boliwii, bo co 3-6 miesięcy musi opuścić kraj, by móc znów legalnie w nim przebywać. Ciekawe...
Autobus tłukł się 8 godzin po drogach bez asfaltu, było zimno i ciasno, ale przeżyłam, chyba tylko dzięki temu, ze byłam bardzo zmęczona i udało mi się usnąć.
Kolejny przystanek - Ayacucho.
Komentarze
Prześlij komentarz