Ayacucho jest spokojne, malownicze i bez jakichkolwiek turystów. Dotarłam tam z Huancaveliki wcześnie rano i zostałam do następnego wieczora, kiedy to złapałam "bezpośredni" - z przesiadką w Andahuaylas - autobus do Cusco. Miałam zostać trochę dłużej, ale nie za bardzo było co robić, a również była nadzieja, że jeszcze złapię Kamilę w Pisco, bo jednak nocnymi autobusami nadrabia się trochę czasu.
Na dzień dobry przyczepił się do mnie jakiś chłopak stamtąd, studencik prawa (ale miał wolne, bo uczelnia strajkowała). Oprowadził mnie po okolicy, pokazał miejscowy targ, na którym miedzy innymi było stoisko z ziołami i innymi gadżetami dla szamanów, po czym bardzo namawiał na randkę wieczorową porą. Kategorycznie odmówiłam, jako że byłam kompletnie niezainteresowana randkowaniem (plus dla celów turystycznych jestem w stałym związku), byłam po ośmiu godzinach telepania się nocą przez góry i o godzinie 21.00 już spalam jak niemowlę.
Miasto jest ładne, według legendy ma 33 kościoły, co nie jest do końca prawda - oryginalne jest 25 świątyń, ale dobudowano kilka nowszych kapliczek, by dobić do Chrystusowego wieku i móc tym promować miasto.
Kupiłam sobie wycieczkę po okolicy, która okazała się bardzo przyjemna i informacyjna. Byłam jedyna spoza Ameryki Południowej w moim autobusie, co mi w niczym nie przeszkadzało. Zawarłam nawet miłą znajomość z panią adwokat z Huancayo, która po wycieczce zaprosiła mnie na obiad.
Odwiedziliśmy ruiny miasta Wari, całkiem zakopanego i zarośniętego kaktusami. To, co było odkopane, było bardzo interesujące. Ciekawa cywilizacja przedinkaska, o której nie za wiele wiadomo, bo nie ma pieniędzy na wykopaliska, skomplikowane potężne budowle i muzeum z piękną ceramiką i posągami z kamienia. Nieopodal znajduje się jaskinia Pikimachay, w której znaleziono ślady ludzkie sprzed prawie 20 tysięcy lat. Imponujące.
Później odwiedziliśmy miejsce, które nazywa się Pampa Ayacucho, wzgórze, na którym znajduje się obelisk upamiętniający ostatnią bitwę, która ostatecznie wyzwoliła Peru spod panowania Hiszpanii. Piękny widok na okolice, cisza, spokój i mnóstwo sprzedawców lokalnej cepelii.
Na deser zatrzymaliśmy się w Quinua, miasteczku słynnym z warsztatów ceramicznych. Piękne rękodzieła wykonane z gliny, chciałam kupić wszystko, ale ograniczyłam się do malutkich gadżetów - w końcu ciężko podróżuje się ze skorupami w plecaku.
Po powrocie pokręciłam się po mieście, pogapiłam na ludzi, a oni na mnie i po krótkim odpoczynku wybrałam się w drogę do Cusco.
Obowiązujący język w moim autobusie do Andahuaylas to keczua. Przesympatyczny język brzmiący jak z innego świata, dziecinnie, wysoko, śpiewnie, z trochę płaczliwymi końcówkami. Te długie warkocze, brązowe twarze i ostrożne spojrzenia w moim kierunku - w końcu ja, gringa, jestem tak bardzo od nich różna.
Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Ayacucho zatrzymaliśmy się z milion razy, zabraliśmy do luku bagażowego chyba z 200 żywych kurczaczków, wsiadła babcia sprzedająca jakiś żółty napój, ludzie co rusz wyskakiwali kupować kolejne snacki. A o ósmej zgasło światło. Pora spać.
Chciałam przygody, to mam. 18h telepania się po drogach jedenastej kategorii, tzw. utwardzonych. Zaraz za Ayacucho skończył się asfalt, droga zwęziła się i przykleiła do ściany gór, oplatając je jak bluszcz. Parę razy spociły mi się ręce z emocji, żołądek miałam zwinięty w ślimaka i schowany od tego trzęsienia. Robi spore wrażenie, kiedy autobus próbuje wyminąć ciężarówkę, a potem inny autobus rysując sobie lakier ostra ściana góry, bądź też wisząc jedną stroną nad przepaścią. Powoli, ostrożnie, centymetr po centymetrze, szczerze - mi się nie spieszyło.
Przez kilka godzin jechaliśmy po terenie robot drogowych, które trwały pełną parą mimo czarnej nocy. Nie wiem, czy to ze względu na prace czy też na stan nawierzchni, droga była oświetlona potężnym reflektorem. Robiło to niesamowite wrażenie, rozświetlona białym światłem kotlina, a poza nią wielka czerń Widziałam dokładnie serpentynę tzw. szosy, gigantyczne głazy, miedzy którymi przeciskał się nasz autobus. Nagle hamowanie i skręt o 100-120 stopni, a pod nami wielka otchłań, która dzięki halogenowi widziałam nazbyt dokładnie. Jakąś godzinę przed Andahuaylas zaczął się asfalt i aż mi się chciało krzyczeć z radości. Obawiałam się tylko, że to szczęście nie potrwa wiecznie i powtarzałam w myślach - trwaj chwilo, jesteś piękna! Wróciła cisza, płynność, moje ciało wyszło z trwającej od wielu godzin drgawki i żołądek wracał powoli na swoje miejsce. Już miałam usnąć, a tu koniec części pierwszej. W Andahuaylas czekaliśmy około godziny na autobus do Cusco, no i się zaczęło. Przez pierwsza godzinę płakały i rzygały wszystkie dzieci (brak asfaltu, pod górę i mnóstwo zakrętów), potem pojawił się jakiś facet z pytaniami i wykładem o jelicie grubym i jakości naszej kupy. Później próbował sprzedać jakiś magiczny środek na przeczyszczenie i inne czynności życiowe, a ludzie kupowali. A potem zaczęła się muzyka. Peruwiańskie disco polo, bardzo wysokie tony, od których chciało mi się płakać. Rozumiem i szanuję zamiłowanie do muzyki wszelkiego rodzaju, ale czemu tak głośno?! Od godziny 10.00 czyli po mniej więcej 5 godzinach jazdy zaczęło robić się gorąco, asfalt pojawiał się i znikał, plus muzyczne atrakcje...Nigdy więcej. Następnym razem dolecę do Cusco, serio. Fakt, widoki niesamowite, zapierało dech w piersiach, ale nawet nie miałam siły wziąć aparatu do ręki. Podziwiałam i cierpiałam we względnym milczeniu, mrucząc jedynie przekleństwa pod nosem. Dojechałam do Cusco około 16.00 totalnie wykończona, do hostelu, z miejsca pod prysznic i odzyskałam siły.
Hostel Marlon's House jest cudowny, będę polecać, niewielki, domowy, a ze poza sezonem - prawie pusty. Pyszne śniadanie, cicho i w ogóle fajowo. Plus poznałam Gabriela, duńskiego nauczyciela historii, informatyki i Bóg wie czego jeszcze, z którym dzieliłam pokój i spędziłam mnóstwo czasu. Moje Cusco będzie miało jego twarz. Ciekawe, czy się kiedyś jeszcze spotkamy...
Marlon´s House - approved by Porucznik Marlon ;)
OdpowiedzUsuń