Wróciłam z Azji już ponad miesiąc temu i nie miałam kiedy
bądź jak zabrać się do opisania mojej podróży. Po części nie wiedziałam, jak do
tego podejść, powoli rosła we mnie historia, zaczynałam lubić to, co przeżyłam
i cieszyć się wspomnieniami z drugiego końca globu, ale nie przyszło to łatwo.
Kocham podróże, to oczywiste, przez lata nauczyłam się to
robić i cieszyć się z plecaka na plecach, odcisków na stopach i obitych bioder
od twardych jak kamień materaców. To ciekawe, jak tym razem poszło inaczej, co
nie znaczy gorzej – nauczyłam się paru rzeczy, dowiedziałam się o sobie
mnóstwo, stoczyłam wiele ciekawych rozmów – ale było inaczej.
30 dni, w założeniu 3 kraje: Tajlandia północna, Laos,
Kambodża, a na koniec na odpoczynek - tajska wyspa. W rezultacie zwiedziłam
(trochę po łebkach) północ Tajlandii i Laos, odpuściłam sobie kompletnie wyspy,
a na Kambodżę popatrzyłam sobie „przez miedzę”, stojąc na drugim brzegu rzeki –
przyjdzie na nią kolej następnym razem.
Notes from the journal:
„A więc startujemy. Motyle w brzuchu drażnią aż do nudności,
ze stresu chce mi się spać, najlepiej w toalecie. Niby wszystko przygotowane,
paszport, kasa, aparat, lekki plecak, ale jakoś to do mnie nie dociera, że lecę
na kompletnie drugi koniec świata. I to koniec nieoczekiwany, bo przecież miała
być Amazonia, kolumbijska kawa i młodzi surferzy z Mancory. Plan B – Tajlandia,
Laos i Kambodża, świat absolutnie mi nieznany; przy tej azjatyckiej przygodzie,
moje Peru wydawało się swojskie i znane. Nie mam żadnego punktu odniesienia,
żadnych doświadczeń, znajomych, nawet jedzenie jest mi obce. Przewodniki
czytałam z poczuciem, że jest to fantastyka, a nie, że zaraz to wszystko
zobaczę na żywo. Ale będzie ciekawie. Przypomnę sobie, jak się otwierać na nowe
i z otwartymi szeroko oczami będę cieszyć się feerią nowych obrazów, dźwięków i
zapachów. Ruszamy.”
Bangkok mnie ogłuszył i przytłoczył. Duży, głośny i
rozgrzany, przykryty szczelnie chmurą smogu. Na szczęcie trafiłam do hostelu,
który mogę wszystkim polecić bez mrugnięcia okiem. Born Free Hostel, cudowne
miejsce w miarę w centrum, 10 minut piechotą on Koh Sam Road i 15 min od Placu
Demokracji. Prowadzi go chłopak ze Szwajcarii, w czym pomaga mu jego
prześliczna dziewczyna, Tajka i dwa, bardzo kudłate koty (ok, koty bardziej
przeszkadzają, ale są przeurocze i towarzyskie). Spokojna, prawie domowa
atmosfera, wszyscy bardzo pomocni, czysto, tanio, idealnie. Wracając już na
koniec też się tam zatrzymałam, miałam wrażenie, że wracam do starych
znajomych. Gorąco polecam.
13/11/13
„Zaczynam się wciągać. Powoli oswajam się z hałasem,
gorącem, zapachami, tłumem szczerbatych naganiaczy. Zaczyna do mnie docierać na
co patrzę, jak również to, jak bardzo jest to dla mnie egzotyczne. Wyrosłam w kulturze zachodniej,
chrześcijańskiej, otoczona wieżami katolickich kościołów. Niesamowite kształty
złotych bądź obsypanych ceramicznymi kwiatami stup w niczym nie przypominają
dzwonnic, a uśmiechnięty Budda z uniesioną dłonią nijak się ma do cierpiącego
Jezusa. Wszystko inne.”
Obrazki z Bangkoku (znowu minęło już tyle czasu, że nie
będzie krok po kroku, bo nie pamiętam, ale momentami i notatkami z pamiętnika).
Zostałam w stolicy jakieś 5, 6 dni w sumie, niedużo, ale dopiero ostatniego
dnia przed powrotem do domu nabrałam do tego miasta sympatii, w ostatnim momencie
uśmiechnęłam się do niego i nabrałam ochoty, by poznać je bardziej i odkryć
jedynie dla siebie – wiem już, że się da. A więc następnym razem.
Grand
Palace – pałac króla Bhumibol Adulyadej (Ramy IX), oficjalna rezydencja
królów, służąca do celów reprezentacyjnych, uroczystości, spotkań, itp. Pałac nie
tak stary, ma około 200 lat, ale zdecydowanie imponujący. Niekończące się
stupy, chedi, posągi, drzewa w fantastycznych kształtach, szmaragdowy Budda na
wysokim złotym tronie, niezliczone świątynie, a przed każdą wystawa butów – nie
wolno wchodzić do środka w obuwiu. Gęste szare chmury nie przeszkadzały złotym
kopułom lśnić, migotały ceramiczne kwiatki, delikatne powiewy wiatru nie niosły
ochłodzenia, ale za to poruszały dzwoneczkami, których nie było widać, a
jedynie słychać. Spacerowałam wśród tych absolutnie obcych mi budynków, nie
wiedziałam, czy mi się podoba – to piękno jest mi nieznane, doceniam kunszt
wykonania, fantazje artystów i rzeźbiarzy, jednak mam wrażenie, jakbym patrzyła
na makietę, wydaje mi się to jakoś mało realne. Nie wiem, nie umiem tego
wytłumaczyć.
Wat Pho –
leżący Budda. Oryginalna nazwa świątyni to Wat Phra Chettuphon Wimon
Mangkhlaram Ratchaworamahawihan (ciekawe, czy zna ją ktoś na pamięć, mi
podpowiedziała ciocia Wikipedia). Na jednym z dziedzińców rośnie drzewo, pod
którym siedział Budda i czekał na objawienie. Nie to samo drzewo, ale gatunek. Sam
leżący Budda w tej świątyni miał ogromne stopy ozdobione masą perłową,
wyrysowane na nich było całe jego życie. Ciężko było się do nich dopchać przez
ten zwarty tłum turystów. Aha, z ciekawostek jeszcze: tam właśnie, na terenie
tej świątyni, narodził się tajski masaż; można iść i dać sobie wymasować
zmęczone stopy bądź połamać wszystkie gnaty, jak na prawdziwy tajski masaż
przystało.
China Town – głośne, śmierdzące, zatłoczone, chwila nieuwagi
i można kompletnie pogubić w plątaninie wąskich uliczek. No dobra, może nie
śmierdzące, ale wypełnione mieszaniną zupełnie nieznanych mi zapachów, które
drażniły mi nos swoją innością.
Wat Arum –
(pełna nazwa: Wat Arun Ratchawararam Ratchawaramahawihan… znów nie mogłam się
oprzeć) Świątynia Świtu. Chmurna,
stroma, nieprzyjazna. Piękna. Podobno wygląda zachwycająco w pierwszych
promieniach wschodzącego słońca, co nie było mi dane zobaczyć, bo przez głupi
jet lag z trudem budziłam się o 10.
Tuktuk do naciągacza – nie wiadomo skąd pojawił się młody,
bardzo „pomocny” chłopak, który całkiem bezinteresownie chciał nam wytłumaczyć,
jak dojść i dojechać do interesujących punktów miasta, oczywiście rozpoczynając
od mega drogiego rejsu łódeczką, a skończywszy na wizycie w świątyni Buddy,
który przynosi szczęście. Pic na wodę, daliśmy się naciągnąć jedynie na tuktuk,
ale potem już w przystani, panowie naganiacze zaczęli na nas prychać, że jednak
nie damy się nabrać na ich triki. Ale pierwszy tuktuk zaliczony. Z biegiem czasu doszłam do wniosku, że NIE
jest to mój ulubiony środek transportu.
Street food. Jedzenie na ulicy – palce lizać. Nudle, mięsa,
owoce i mnóstwo innych rzeczy, które chcę spróbować. Codziennie próbowałam coś
innego, żadnych rewolucji żołądkowych nie zaliczyłam, wszystko było albo bardzo
świeże, albo smażone w głębokim tłuszczu. Albo po prostu już się
przyzwyczaiłam. W ramach bycia przezorną nauczyłam się jeść pikantne – nie raz
popłynęły łzy, ale warto było, zdecydowanie. Potem znalazłam sobie ulubioną
knajpkę niedaleko hostelu, odwiedziłam ją chyba z 3 razy, miałam też ulubioną
panią od pad thai. Lubię wracać w te same miejsca – poznawanie poznawaniem, ale
wracając oswajam nowe i się zaprzyjaźniam z danym terenem.
Ruch uliczny – tu nikt nie trąbi. Samochody i motory,
tuktuki, taksówki i autobusy – wszystko warczy niemiłosiernie i hałas aż
powala, ale nie słychać klaksonów. Wszystko odbywa się zaskakująco płynnie i z
wdziękiem, motory i motoriksze lawirują między większymi pojazdami, bezustannie
zajeżdżając sobie drogę, ale zamiast wygrażać pięścią i klaksonem, uśmiechają
się do siebie wypuszczając z rur wydechowych czarne kłęby spalin. Dość szybko
nauczyłam się przechodzić przez ulicę, może właśnie dlatego, że nie trąbią i
nie straszą. Ale też nie zatrzymują się, jedynie wymijają na grubość włosków
czy lakieru. Taniec synchroniczny na wielkich skrzyżowaniach.
Kręciłam się po ulicach nieustannie nagabywana przez
sprzedawców wszystkiego, samozwańczych przewodników i kierowców, którzy za 5
minut jazdy żądali jakichś horrendalnych sum. Słońce paliło mimo grubego filtra
smogu, tysiące turystów z całego świata przepychało się we wszystkich możliwych
kierunkach, a ja szukałam czegoś, dzięki czemu polubiłabym to miasto, bez
skutku. Co chwilę mijały mnie grupy Tajów uzbrojonych w transparenty i gwizdki,
z flagami w dłoniach bądź na koszulkach – trwały masowe protesty w sprawie
obalenia rządu i wywalenia pani premier z kraju. Rządowe budynki otulone
zasiekami, policja z tarczami czekała w pogotowiu na rozwój wydarzeń. W takich
momentach ludzie raczej nie myślą o zabawianiu przyjezdnych, ważą się losy ich
kraju, wolałam więc schodzić im z drogi, mimo że nie byli agresywni, jedynie
skupieni na własnym celu. Wszystko to razem rodziło we mnie chęć jak
najszybszej ucieczki z tego przytłaczającego miasta.
14-15/11
Pojechałam więc na wycieczkę. Oryginalny plan się zmienił,
żadnej świątyni tygrysa (pogadałam z ludźmi i dotarło do mnie, że to
niemożliwe, żeby tygrys dał się głaskać setkom ludzi dziennie – biedne
zwierzęta codziennie dostają zastrzyk bardzo silnych środków uspokajających,
żeby organizatorzy atrakcji turystycznych mogli zbijać na tym ciężką kasę, a
turyści po powrocie do domu pochwalić się zdjęciem z cyklu „ja i dzika
natura”), floating market (pływający targ) odłożyłam na później, do Ayutthaya pojadę osobno,
więc została mi 2-dniowa wyprawa na zachód Tajlandii, pod samą granicę z Birmą.
Notes from the journal:
"Bardzo turystycznie, cóż, nie miałam jakichś większych
złudzeń co do tego. Zdezorientowani turyści ze wszystkich stron świata,
oklejeni kolorowymi znaczkami podążają za „przewodnikami”, którzy bez słowa
wyjaśnienia pakują ich do minibusów w zależności od atrakcji, jaka jest w
planie dla danego koloru. Oczywiście można zapytać co i jak, ale odpowiedź w
Thai English na niewiele się zda."
Kanchanaburi, cmentarz wojenny plus muzeum – Muzeum wojny było
niewielkie i niskobudżetowe. Oprócz świątyni przy samym wejściu, kolorowej i
pozłacanej ze smokami i kwiatami – reszta się rozpadała. Wyblakłe fotografie
podpisane chyba kredą, modele niewolników–żołnierzy były tragikomiczne – bardzo
realistycznie odtworzono ich ciężką pracę i genitalia.
Most na rzece Kwai. Most był mniejszy niż się spodziewałam,
żelazny i smutny – tylu ludzi musiało zginąć przy jego budowie tylko po to,
żeby można było dalej jechać i zabijać. Death Railway. Wsiedliśmy
do pociągu – twarde drewniane ławki i brak okien - i wtedy lunął deszcz.
Dżunglowe lasy buchające zielenią pchały się w okna pociągu, miałam wrażenie,
że chcą zawładnąć wszystkim i na zawsze. Nieposkromiona siła natury. Poza tym tak
sobie wyobrażałam deszcz w tropikach - biała ściana wody przygniatająca
wszystko. Szum kropel, zapach wilgoci i minimalnego chłodu. Woda strumieniami wlewała
się do środka, a pociąg mknął przez pola ryżowe i sady z drzewami, których owoców
nie potrafię nazwać.
15-minutowy trekking na słoniu – w ulewnym deszczu, ale za to pod gustowną, różową parasolką, uśmiechnięty miniaturowy poganiacz mojego słonia był z Birmy i nie wiedział, gdzie leży Polska. Poland, Holland, nawet nie próbowałam tłumaczyć, że to inne kraje, dla niego i tak nie miało to większego znaczenia. Siedział wygodnie na szyi słonia z jedną nogą podwiniętą pod tyłek, a drugą skrobał słonia w ucho, a ten bezbłędnie odczytywał jego komendy. Fajnie to wyglądało. Biały deszcz dalej padał, a błoto sięgało słoniowych kolan. Przynajmniej nic by mi się nie stało, gdybym zleciała, na pewno miękko.
Nocleg w domku na rzece – zatrzymaliśmy się na noc w małych
domkach-łódkach zacumowanych na brzegu rzeki, jeszcze przed zachodem słońca
czekała na nas atrakcja – 15-minutowy
spływ bambusową tratwą w dół rzeki. Było to kompletnie bez sensu, ale
przynajmniej widoki ładne. Siedzieliśmy międzynarodowo jedząc kolację i dzieląc
się planami na dalsze podróże, rzeka miło kołysała, a komarów prawie wcale –
wspaniale mieć słoną krew!
From the journal:
„Teraz siedzę w malutkim pokoiku w malutkim domku na wodzie rzeki Kwai i zastanawiam się, czy ten karaluch zza łóżka zdecyduje się wrócić, czy też wystraszył się mnie bardziej, niż ja jego. Popsikałam się wokół odstraszaczem na insekty, powinno być OK. Woda pluska, szumi, co chwilę dochodzą mnie nowe dźwięki rzeki, świerszcze, ptaki, Bóg wie co jeszcze. Domek kołysze usypiająco… mimo karalucha. Chciałabym nie być taka śpiąca przez cały czas, jest to bardzo męczące. Może w końcu jutro się obudzę?”
Erawan National Park – za każdym razem, kiedy pomyślę o wodospadzie,
przecudownym, dusznym trekkingu i tej super krótkiej kąpieli na sam koniec, nie
mogę przestać się uśmiechać. Cudowne. Fantastyczne. Dojazd tym okropnym
pickupem, który rzucał na wszystkie strony, mknął z zawrotną prędkością, a
wiatr przepysznie chłodził. Dwóch angielskich chłopców, dwóch niemieckich
facetów i ja. Jechaliśmy ponad godzinę, spokojnie uśmiechając się do siebie,
bez żadnej niepotrzebnej presji rozmowy czy milczenia. Wodospad ma siedem
poziomów, ostrzeżenia o agresywnych małpach, kąpieliska i tabliczki z prośbą,
żeby nie chodzić półnago czy w bikini (notorycznie ignorowane jedynie przez
rosyjskich turystów). Zaczęliśmy się wdrapywać pod górę, przystając co chwila
by zrobić kolejne pocztówkowe zdjęcie. Błoto po kolana, tłumy roznegliżowanych
Rosjan i lepkie od wilgoci powietrze. Dałam radę dojść do szóstego piętra,
poddałam się gdy zobaczyłam przed sobą jedynie mokre skały. Moi niemieccy
towarzysze pobiegli w górę, a ja zostałam napawając się widokiem i chłodząc
stopy w krystalicznej wodzie. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na moment by
popływać i zmyć z siebie pot wspinaczki, podwodne skały raniły stopy, ryby
łaskotały, a zimna woda relaksowała rozgrzane mięśnie. Mogłabym tak zostać kilka godzin.
Niestety, trzeba było ruszać w drogę powrotną do Bangkoku.
Ciekawa sprawa na stacji benzynowej: pan kierowca kazał nam
wszystkim wysiąść i udać się do poczekalni. A dlaczego? Wyjaśnienie znaleźliśmy
na mrożących krew w żyłach zdjęciach samochodów, które wybuchły w trakcie
tankowania. Część aut na wlew paliwa zaraz koło silnika, nie z tyłu, jak w normalnym,
cywilizowanym świecie, więc jeśli tankujesz paliwo wprost na rozgrzany do
czerwoności silnik, o katastrofę nietrudno. Więc karnie czekaliśmy na
wyznaczonym placyku, wcinając lody i wdychając spaliny z autostrady.
Po ciszy parku narodowego powrót do miasta był dość bolesny.
Chciałam już od razu z niego uciekać, więc już następną noc spędziłam w
autobusie na północ, do Chiang Mai.
Kurcze, z perspektywy czasu widzę, że nie było aż tak źle,
szkoda tylko, że to wszystko takie masowe, poganiane, bez chwili przerwy na
jakiś oddech czy minimalną refleksję. Brakowało mi konkretnego przewodnika,
który mógłby mi powiedzieć, na co właściwie patrzę, który nie traktowałby mnie
i innych jak stada bezrozumnych owiec, którym wszystko jedno, na co patrzą,
skoro już i tak zapłaciły.
Komentarze
Prześlij komentarz