Przejdź do głównej zawartości

Tajlandia, 2013 - Bangkok i okolice

Wróciłam z Azji już ponad miesiąc temu i nie miałam kiedy bądź jak zabrać się do opisania mojej podróży. Po części nie wiedziałam, jak do tego podejść, powoli rosła we mnie historia, zaczynałam lubić to, co przeżyłam i cieszyć się wspomnieniami z drugiego końca globu, ale nie przyszło to łatwo.
Kocham podróże, to oczywiste, przez lata nauczyłam się to robić i cieszyć się z plecaka na plecach, odcisków na stopach i obitych bioder od twardych jak kamień materaców. To ciekawe, jak tym razem poszło inaczej, co nie znaczy gorzej – nauczyłam się paru rzeczy, dowiedziałam się o sobie mnóstwo, stoczyłam wiele ciekawych rozmów – ale było inaczej.
30 dni, w założeniu 3 kraje: Tajlandia północna, Laos, Kambodża, a na koniec na odpoczynek - tajska wyspa. W rezultacie zwiedziłam (trochę po łebkach) północ Tajlandii i Laos, odpuściłam sobie kompletnie wyspy, a na Kambodżę popatrzyłam sobie „przez miedzę”, stojąc na drugim brzegu rzeki – przyjdzie na nią kolej następnym razem.

Notes from the journal:

„A więc startujemy. Motyle w brzuchu drażnią aż do nudności, ze stresu chce mi się spać, najlepiej w toalecie. Niby wszystko przygotowane, paszport, kasa, aparat, lekki plecak, ale jakoś to do mnie nie dociera, że lecę na kompletnie drugi koniec świata. I to koniec nieoczekiwany, bo przecież miała być Amazonia, kolumbijska kawa i młodzi surferzy z Mancory. Plan B – Tajlandia, Laos i Kambodża, świat absolutnie mi nieznany; przy tej azjatyckiej przygodzie, moje Peru wydawało się swojskie i znane. Nie mam żadnego punktu odniesienia, żadnych doświadczeń, znajomych, nawet jedzenie jest mi obce. Przewodniki czytałam z poczuciem, że jest to fantastyka, a nie, że zaraz to wszystko zobaczę na żywo. Ale będzie ciekawie. Przypomnę sobie, jak się otwierać na nowe i z otwartymi szeroko oczami będę cieszyć się feerią nowych obrazów, dźwięków i zapachów. Ruszamy.”

Bangkok mnie ogłuszył i przytłoczył. Duży, głośny i rozgrzany, przykryty szczelnie chmurą smogu. Na szczęcie trafiłam do hostelu, który mogę wszystkim polecić bez mrugnięcia okiem. Born Free Hostel, cudowne miejsce w miarę w centrum, 10 minut piechotą on Koh Sam Road i 15 min od Placu Demokracji. Prowadzi go chłopak ze Szwajcarii, w czym pomaga mu jego prześliczna dziewczyna, Tajka i dwa, bardzo kudłate koty (ok, koty bardziej przeszkadzają, ale są przeurocze i towarzyskie). Spokojna, prawie domowa atmosfera, wszyscy bardzo pomocni, czysto, tanio, idealnie. Wracając już na koniec też się tam zatrzymałam, miałam wrażenie, że wracam do starych znajomych. Gorąco polecam.

13/11/13

„Zaczynam się wciągać. Powoli oswajam się z hałasem, gorącem, zapachami, tłumem szczerbatych naganiaczy. Zaczyna do mnie docierać na co patrzę, jak również to, jak bardzo jest to dla mnie egzotyczne.  Wyrosłam w kulturze zachodniej, chrześcijańskiej, otoczona wieżami katolickich kościołów. Niesamowite kształty złotych bądź obsypanych ceramicznymi kwiatami stup w niczym nie przypominają dzwonnic, a uśmiechnięty Budda z uniesioną dłonią nijak się ma do cierpiącego Jezusa. Wszystko inne.”

Obrazki z Bangkoku (znowu minęło już tyle czasu, że nie będzie krok po kroku, bo nie pamiętam, ale momentami i notatkami z pamiętnika). Zostałam w stolicy jakieś 5, 6 dni w sumie, niedużo, ale dopiero ostatniego dnia przed powrotem do domu nabrałam do tego miasta sympatii, w ostatnim momencie uśmiechnęłam się do niego i nabrałam ochoty, by poznać je bardziej i odkryć jedynie dla siebie – wiem już, że się da. A więc następnym razem.

Grand Palace – pałac króla Bhumibol Adulyadej (Ramy IX), oficjalna rezydencja królów, służąca do celów reprezentacyjnych, uroczystości, spotkań, itp. Pałac nie tak stary, ma około 200 lat, ale zdecydowanie imponujący. Niekończące się stupy, chedi, posągi, drzewa w fantastycznych kształtach, szmaragdowy Budda na wysokim złotym tronie, niezliczone świątynie, a przed każdą wystawa butów – nie wolno wchodzić do środka w obuwiu. Gęste szare chmury nie przeszkadzały złotym kopułom lśnić, migotały ceramiczne kwiatki, delikatne powiewy wiatru nie niosły ochłodzenia, ale za to poruszały dzwoneczkami, których nie było widać, a jedynie słychać. Spacerowałam wśród tych absolutnie obcych mi budynków, nie wiedziałam, czy mi się podoba – to piękno jest mi nieznane, doceniam kunszt wykonania, fantazje artystów i rzeźbiarzy, jednak mam wrażenie, jakbym patrzyła na makietę, wydaje mi się to jakoś mało realne. Nie wiem, nie umiem tego wytłumaczyć.

Wat Pho – leżący Budda. Oryginalna nazwa świątyni to Wat Phra Chettuphon Wimon Mangkhlaram Ratchaworamahawihan (ciekawe, czy zna ją ktoś na pamięć, mi podpowiedziała ciocia Wikipedia). Na jednym z dziedzińców rośnie drzewo, pod którym siedział Budda i czekał na objawienie. Nie to samo drzewo, ale gatunek. Sam leżący Budda w tej świątyni miał ogromne stopy ozdobione masą perłową, wyrysowane na nich było całe jego życie. Ciężko było się do nich dopchać przez ten zwarty tłum turystów. Aha, z ciekawostek jeszcze: tam właśnie, na terenie tej świątyni, narodził się tajski masaż; można iść i dać sobie wymasować zmęczone stopy bądź połamać wszystkie gnaty, jak na prawdziwy tajski masaż przystało.

China Town – głośne, śmierdzące, zatłoczone, chwila nieuwagi i można kompletnie pogubić w plątaninie wąskich uliczek. No dobra, może nie śmierdzące, ale wypełnione mieszaniną zupełnie nieznanych mi zapachów, które drażniły mi nos swoją innością.

Wat Arum – (pełna nazwa: Wat Arun Ratchawararam Ratchawaramahawihan… znów nie mogłam się oprzeć)  Świątynia Świtu. Chmurna, stroma, nieprzyjazna. Piękna. Podobno wygląda zachwycająco w pierwszych promieniach wschodzącego słońca, co nie było mi dane zobaczyć, bo przez głupi jet lag z trudem budziłam się o 10.

Tuktuk do naciągacza – nie wiadomo skąd pojawił się młody, bardzo „pomocny” chłopak, który całkiem bezinteresownie chciał nam wytłumaczyć, jak dojść i dojechać do interesujących punktów miasta, oczywiście rozpoczynając od mega drogiego rejsu łódeczką, a skończywszy na wizycie w świątyni Buddy, który przynosi szczęście. Pic na wodę, daliśmy się naciągnąć jedynie na tuktuk, ale potem już w przystani, panowie naganiacze zaczęli na nas prychać, że jednak nie damy się nabrać na ich triki. Ale pierwszy tuktuk zaliczony.  Z biegiem czasu doszłam do wniosku, że NIE jest to mój ulubiony środek transportu.

Street food. Jedzenie na ulicy – palce lizać. Nudle, mięsa, owoce i mnóstwo innych rzeczy, które chcę spróbować. Codziennie próbowałam coś innego, żadnych rewolucji żołądkowych nie zaliczyłam, wszystko było albo bardzo świeże, albo smażone w głębokim tłuszczu. Albo po prostu już się przyzwyczaiłam. W ramach bycia przezorną nauczyłam się jeść pikantne – nie raz popłynęły łzy, ale warto było, zdecydowanie. Potem znalazłam sobie ulubioną knajpkę niedaleko hostelu, odwiedziłam ją chyba z 3 razy, miałam też ulubioną panią od pad thai. Lubię wracać w te same miejsca – poznawanie poznawaniem, ale wracając oswajam nowe i się zaprzyjaźniam z danym terenem.

Ruch uliczny – tu nikt nie trąbi. Samochody i motory, tuktuki, taksówki i autobusy – wszystko warczy niemiłosiernie i hałas aż powala, ale nie słychać klaksonów. Wszystko odbywa się zaskakująco płynnie i z wdziękiem, motory i motoriksze lawirują między większymi pojazdami, bezustannie zajeżdżając sobie drogę, ale zamiast wygrażać pięścią i klaksonem, uśmiechają się do siebie wypuszczając z rur wydechowych czarne kłęby spalin. Dość szybko nauczyłam się przechodzić przez ulicę, może właśnie dlatego, że nie trąbią i nie straszą. Ale też nie zatrzymują się, jedynie wymijają na grubość włosków czy lakieru. Taniec synchroniczny na wielkich skrzyżowaniach.









Kręciłam się po ulicach nieustannie nagabywana przez sprzedawców wszystkiego, samozwańczych przewodników i kierowców, którzy za 5 minut jazdy żądali jakichś horrendalnych sum. Słońce paliło mimo grubego filtra smogu, tysiące turystów z całego świata przepychało się we wszystkich możliwych kierunkach, a ja szukałam czegoś, dzięki czemu polubiłabym to miasto, bez skutku. Co chwilę mijały mnie grupy Tajów uzbrojonych w transparenty i gwizdki, z flagami w dłoniach bądź na koszulkach – trwały masowe protesty w sprawie obalenia rządu i wywalenia pani premier z kraju. Rządowe budynki otulone zasiekami, policja z tarczami czekała w pogotowiu na rozwój wydarzeń. W takich momentach ludzie raczej nie myślą o zabawianiu przyjezdnych, ważą się losy ich kraju, wolałam więc schodzić im z drogi, mimo że nie byli agresywni, jedynie skupieni na własnym celu. Wszystko to razem rodziło we mnie chęć jak najszybszej ucieczki z tego przytłaczającego miasta.

14-15/11

Pojechałam więc na wycieczkę. Oryginalny plan się zmienił, żadnej świątyni tygrysa (pogadałam z ludźmi i dotarło do mnie, że to niemożliwe, żeby tygrys dał się głaskać setkom ludzi dziennie – biedne zwierzęta codziennie dostają zastrzyk bardzo silnych środków uspokajających, żeby organizatorzy atrakcji turystycznych mogli zbijać na tym ciężką kasę, a turyści po powrocie do domu pochwalić się zdjęciem z cyklu „ja i dzika natura”), floating market (pływający targ) odłożyłam na później, do Ayutthaya pojadę osobno, więc została mi 2-dniowa wyprawa na zachód Tajlandii, pod samą granicę z Birmą.

Notes from the journal:

"Bardzo turystycznie, cóż, nie miałam jakichś większych złudzeń co do tego. Zdezorientowani turyści ze wszystkich stron świata, oklejeni kolorowymi znaczkami podążają za „przewodnikami”, którzy bez słowa wyjaśnienia pakują ich do minibusów w zależności od atrakcji, jaka jest w planie dla danego koloru. Oczywiście można zapytać co i jak, ale odpowiedź w Thai English na niewiele się zda."

Kanchanaburi, cmentarz wojenny plus muzeum – Muzeum wojny było niewielkie i niskobudżetowe. Oprócz świątyni przy samym wejściu, kolorowej i pozłacanej ze smokami i kwiatami – reszta się rozpadała. Wyblakłe fotografie podpisane chyba kredą, modele niewolników–żołnierzy były tragikomiczne – bardzo realistycznie odtworzono ich ciężką pracę i genitalia.

Most na rzece Kwai. Most był mniejszy niż się spodziewałam, żelazny i smutny – tylu ludzi musiało zginąć przy jego budowie tylko po to, żeby można było dalej jechać i zabijać. Death Railway. Wsiedliśmy do pociągu – twarde drewniane ławki i brak okien - i wtedy lunął deszcz. Dżunglowe lasy buchające zielenią pchały się w okna pociągu, miałam wrażenie, że chcą zawładnąć wszystkim i na zawsze. Nieposkromiona siła natury. Poza tym tak sobie wyobrażałam deszcz w tropikach - biała ściana wody przygniatająca wszystko. Szum kropel, zapach wilgoci i minimalnego chłodu. Woda strumieniami wlewała się do środka, a pociąg mknął przez pola ryżowe i sady z drzewami, których owoców nie potrafię nazwać.

15-minutowy trekking na słoniu – w ulewnym deszczu, ale za to pod gustowną, różową parasolką, uśmiechnięty miniaturowy poganiacz mojego słonia był z Birmy i nie wiedział, gdzie leży Polska. Poland, Holland, nawet nie próbowałam tłumaczyć, że to inne kraje, dla niego i tak nie miało to większego znaczenia. Siedział wygodnie na szyi słonia z jedną nogą podwiniętą pod tyłek, a drugą skrobał słonia w ucho, a ten bezbłędnie odczytywał jego komendy. Fajnie to wyglądało. Biały deszcz dalej padał, a błoto sięgało słoniowych kolan. Przynajmniej nic by mi się nie stało, gdybym zleciała, na pewno miękko.

Nocleg w domku na rzece – zatrzymaliśmy się na noc w małych domkach-łódkach zacumowanych na brzegu rzeki, jeszcze przed zachodem słońca czekała na nas atrakcja –  15-minutowy spływ bambusową tratwą w dół rzeki. Było to kompletnie bez sensu, ale przynajmniej widoki ładne. Siedzieliśmy międzynarodowo jedząc kolację i dzieląc się planami na dalsze podróże, rzeka miło kołysała, a komarów prawie wcale – wspaniale mieć słoną krew!

From the journal:

„Teraz siedzę w malutkim pokoiku w malutkim domku na wodzie rzeki Kwai i zastanawiam się, czy ten karaluch zza łóżka zdecyduje się wrócić, czy też wystraszył się mnie bardziej, niż ja jego. Popsikałam się wokół odstraszaczem na insekty, powinno być OK. Woda pluska, szumi, co chwilę dochodzą mnie nowe dźwięki rzeki, świerszcze, ptaki, Bóg wie co jeszcze. Domek kołysze usypiająco… mimo karalucha. Chciałabym nie być taka śpiąca przez cały czas, jest to bardzo męczące. Może w końcu jutro się obudzę?”

Erawan National Park – za każdym razem, kiedy pomyślę o wodospadzie, przecudownym, dusznym trekkingu i tej super krótkiej kąpieli na sam koniec, nie mogę przestać się uśmiechać. Cudowne. Fantastyczne. Dojazd tym okropnym pickupem, który rzucał na wszystkie strony, mknął z zawrotną prędkością, a wiatr przepysznie chłodził. Dwóch angielskich chłopców, dwóch niemieckich facetów i ja. Jechaliśmy ponad godzinę, spokojnie uśmiechając się do siebie, bez żadnej niepotrzebnej presji rozmowy czy milczenia. Wodospad ma siedem poziomów, ostrzeżenia o agresywnych małpach, kąpieliska i tabliczki z prośbą, żeby nie chodzić półnago czy w bikini (notorycznie ignorowane jedynie przez rosyjskich turystów). Zaczęliśmy się wdrapywać pod górę, przystając co chwila by zrobić kolejne pocztówkowe zdjęcie. Błoto po kolana, tłumy roznegliżowanych Rosjan i lepkie od wilgoci powietrze. Dałam radę dojść do szóstego piętra, poddałam się gdy zobaczyłam przed sobą jedynie mokre skały. Moi niemieccy towarzysze pobiegli w górę, a ja zostałam napawając się widokiem i chłodząc stopy w krystalicznej wodzie. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na moment by popływać i zmyć z siebie pot wspinaczki, podwodne skały raniły stopy, ryby łaskotały, a zimna woda relaksowała rozgrzane mięśnie. Mogłabym tak zostać  kilka godzin.  Niestety, trzeba było ruszać w drogę powrotną do Bangkoku.

Ciekawa sprawa na stacji benzynowej: pan kierowca kazał nam wszystkim wysiąść i udać się do poczekalni. A dlaczego? Wyjaśnienie znaleźliśmy na mrożących krew w żyłach zdjęciach samochodów, które wybuchły w trakcie tankowania. Część aut na wlew paliwa zaraz koło silnika, nie z tyłu, jak w normalnym, cywilizowanym świecie, więc jeśli tankujesz paliwo wprost na rozgrzany do czerwoności silnik, o katastrofę nietrudno. Więc karnie czekaliśmy na wyznaczonym placyku, wcinając lody i wdychając spaliny z autostrady.







Po ciszy parku narodowego powrót do miasta był dość bolesny. Chciałam już od razu z niego uciekać, więc już następną noc spędziłam w autobusie na północ, do Chiang Mai.

Kurcze, z perspektywy czasu widzę, że nie było aż tak źle, szkoda tylko, że to wszystko takie masowe, poganiane, bez chwili przerwy na jakiś oddech czy minimalną refleksję. Brakowało mi konkretnego przewodnika, który mógłby mi powiedzieć, na co właściwie patrzę, który nie traktowałby mnie i innych jak stada bezrozumnych owiec, którym wszystko jedno, na co patrzą, skoro już i tak zapłaciły. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia

Bilety do Porto kupiłam w połowie czerwca w środku nocy po sporej dawce wina - miał być to spontaniczny wyjazd tydzień później. Tylko że nie trafiłam w datę i wyszedł październik. Musiałam poprosić o dodatkowe dni wolne w pracy, bo daty nijak się nie pokrywały z moim weekendem i suma sumarum wyszło mi 6 dni wakacji pod koniec października. Wykroił się piękny plan, po tysiącach wersji innych pięknych planów: najpierw Lizbona, potem na północ przez Coimbrę do Porto. I powrót do Barcelony. I tak, 4 miesiące później... Lizbona. Powitała mnie ciężkimi chmurami i jaskrawym słońcem. Zanosiło się na burzę, a ja ślepłam od promieni odbijających się od murów wyłożonych kolorowymi i lśniącymi azulejos. Na dzień dobry trochę pobłądziłam, mapa i instrukcje, które otrzymałam w punkcie informacji nie okazały się przydatne. Jak to możliwe, że na mapie nie zaznaczono ponad połowy ulic? Serio, oficjalna mapa Lizbony jest bardzo godna polecenia. Zostawiłam plecak na stacji Roccio i poszłam zwiedzać. ...

Sardynia 2013

Ostatnio podróżniczo zdobywam bardzo nowe doświadczenia. Moja Sardynka była dla mnie podwójną nowością: nie dość, że z ludźmi, to jeszcze samochodem. Ludzie: Domi i Kacper (współlokatorzy), samochód  lancia (rządowa). Wyszło pięknie spontanicznie, sam pomysł wycieczki pojawił się znikąd, termin wcisnął się pomiędzy wszystkie inne ważne daty i wyjazdy, natychmiast sprawdziłam loty i poprosiłam o dodatkowy dzień urlopu i zamówiliśmy bilety. 30 euro do Alghero i z powrotem, thank you very much. Sardynka idealnie wpasowała mi się pomiędzy Portugalię i Małą Francuską Wioskę, Polskę i Kamilę, no i oczywiście gości i pracę. Minęły już prawie dwa miesiące, z natłoku wydarzeń nie miałam czasu mojej Sardynki przetrawić i nacieszyć się nią ani przed, ani po. Czynię więc to teraz. Wylądowaliśmy  tam spontanicznie, bez większego przygotowania, ale za to z zamówionym samochodem i ambitnym, jak się później okazało – za bardzo - planem objechania całej wyspy. Na szczęście Massimiliano, n...

2014 - Wietnam, Ha Long Bay i Sapa

Stwierdziłam, że nie będę się wygłupiać i organizować wszystkiego sama, bo zwyczajnie nie mam na to czasu, więc poczytałam tylko z czym co się je i wybrałam do jednej z miliona turystycznych agencji w Hanoi i zarezerwowałam wszystko za jednym zamachem. A więc: Z Hanoi wybrałam się na 2-dniową wycieczkę na Ha Long Bay, potem autobusem nocnym do Sapa, zostałam tam całe 2 dni i jedną noc, wróciłam nocnym pociągiem do Hanoi, resztkami sił i cierpliwości pokręciłam się po mieście, by wieczorem złapać nocny autobus do Hoi An, z 1-dniowym przystankiem w Hue. Pani w agencji pojawiły się dolarki w oczach,  kiedy jej opowiedziałam, co bym chciała u niej zakupić, potargowałam się umiarkowanie i miałam z głowy całą logistykę - przynajmniej teoretycznie, gdyż potem na miejscu wychodziły różne niespodzianki: a to dowieźli mnie nie do tego hotelu co trzeba, a to musiałam dopłacić za pociąg, bo inaczej spędziłabym 8 godzin na drewnianej desce, itp. Pierwsza część: Ha Long Bay.  Wy...