Autobus był średnio luksusowy (a
miał być z tych lepszych), z przerwą na kolację gdzieś w szczerym polu, ale
przynajmniej z kocykiem i poduszką. Zanim wyjechaliśmy z Bangkoku,
przesiadaliśmy się chyba z pięć razy – z tuktuka do taksówki, z busa do
większego busa, potem do jeszcze większego, zmieniały się dworce i osoby, które
nami rozporządzały, bez słowa sprzeciwu ładowałam plecak na ramiona i ruszałam
w stronę nowego środka transportu. Ale jakoś poszło i pojechaliśmy.
Dotarłam do Chiang Mai bladym
świtem, wszystko uśpione, ciche, słońce wschodziło powoli budząc do życia
najpierw mnichów, którzy wychodzili zbierać jałmużnę, potem pracowników
kawiarni, którzy podlewali kawą pierwszych – jak ja – turystów, a potem całą
resztę, która wsiadając na warczące motorki ruszała do pracy bądź w innych,
sobie znanych jedynie, kierunkach.
Moje ślepe podróżnicze szczęście
sprawiło, że wylądowałam w Chiang Mai dokładnie w trakcie trwania święta na
pożegnanie pory deszczowej. Wielka fiesta, trzy dni różnych parad i obrzędów.
Do tego zbiegło się to z pełnią księżyca, co dodatkowo podniosło stopień
uroczystości.
Zatrzymałam się w hostelu Compass
Backpacker, całkiem niezły, w samym centrum starej części miasta. Był pełny
singlowych podróżniczek, takich jak ja, więc jednego dnia postanowiłyśmy
połączyć siły i wybrać się razem oglądać i wypuszczać latarnie.
Święto trwało 3 dni, ja załapałam
się na dwa, a w zasadzie półtora, bo potem spadł ulewny deszcz i wszystko
popsuł. W zasadzie to dwa święta razem: Loi Krathong i Yi Peng. To pierwsze tłumaczy się mniej więcej jako
„płynący stroik”, „płynąca korona” – ludzie przygotowują piękne dekoracje z
kwiatów, liści bananowych i ciasta chlebowego i puszczają je na wodę, z nurtem
rzeki, coś jak nasze wianki. Wtykają w nie kadzidełka i świeczkę, pięknie to
wygląda nocą na wodzie. Z nurtem rzeki odpływa ludzka złość, nerwy, cała
negatywność. Jest to również dziękczynienie dla bogini wody, Phra Mae
Khongkha.Dlatego część dekoracji zrobiona jest z chleba – żeby rybki też
skorzystały. Yi Peng z kolei to święto
lampionów – setki, tysiące latarni wypuszczane są w niebo. Są ogromne, a przy
tym lekkie, podpalone łuczywo wręcz wypycha je do góry. Co one oznaczają – tak
naprawdę to nie wiem. Ale wypuściłam swój. Czekałam z niecierpliwością, aż się
odpowiednio rozgrzeje, czułam, że trzymam w dłoniach ogień, czułam, jak mi się
wyrywa…Wstrzymywałam oddech, serce biło mi szybciej… i poleciał. Nie wiedzieć
czemu, ale był to dla mnie wzruszający i ważny moment, mimo że wcześniej
pomagałam moim hostelowym koleżankom rozpalić ich lampiony. Trzymałam go przez moment nad głową, nawet
nie chodziło o zdjęcie, kiedy z podmuchem wiatru wysunął mi się z dłoni i
poszybował z niebo w towarzystwie setek innych lampionów.
Dzień później miałam w planach
wypuścić na rzekę mój własny Krathong, wybrałam się z koleżanką z Holandii, by
najpierw obejrzeć paradę – uwielbiam parady! Ogromne platformy, tancerze,
kostiumy, orkiestry! – a później zejść na brzeg z kwietnym stroikiem i
świeczką. Niestety, w połowie parady lunął deszcz. Ale nie był to jakiś tam
deszczyk, tylko porządna, intensywna ulewa, ściana wody, która przemieniła
ulice w potoki, platformy z tancerzami w amfibie, a nas, widzów, w zmokłe kury
stłoczone pod jakimkolwiek daszkiem. Dowiedziałam się, że taki deszcz o tej
porze normalnie się nie pojawia, pora deszczowa pożegnana już jest na dobre;
było to echo tajfunu, który dwa tygodnie wcześniej przeszedł nad Filipinami,
potem w słabszej już wersji powędrował przez Wietnam w stronę Laosu i tam już
zdechł. Nam, w Chiang Mai na północy Tajlandii, trafił się taki jakby tajfunowy
bączek – a i tak zaskoczył siłą. Za nic w świecie nie chciałabym się spotkać z
jego pełną wersją.
A propos parady: zanim się
rozpadało, stałam zachwycona z opadniętą szczęką – to było piękne, tak inne i
egzotyczne. Każda Tajka wyglądała jak Miss Azji, żadna nie była chociażby
przeciętna – wszystkie prześliczne, w przepysznych strojach i uśmiechem, który
wyglądał bardzo naturalnie. W końcu to Kraj Uśmiechu, nie? Tajowie, z odkrytymi
torsami, szczupli lecz umięśnieni, ze śniadą skórą i spokojnym dyskretnym
uśmiechem… Ech… Mówiłam już, że uwielbiam parady?
Żałuję, że nie było mnie tam te trzy pełne dni obchodów, ale przynajmniej będzie po co wracać. Samo Chiang Mai jest czarujące, niewielkie, ma spokojną, zrelaksowaną atmosferę, mnóstwo świetnych kawiarni i barów, pełnych ludzi z całego świata, wyglądających na bardziej podróżników niż turystów. Nie chciało mi się za bardzo stamtąd ruszać, mam nadzieję kiedyś znów się tam pojawić.
No i oczywiście wybrałam się na wycieczkę…
Wycieczka taka sobie, ale tak naprawdę nie wiem, czy są dobre i złe wycieczki. Wszystkie lokalne agencje oferują mniej więcej to samo, w mniej więcej podobnej cenie, więc jedyne co się zmienia to współwycieczkowicze, pan przewodnik i nocleg. Oczywiście, można wydać więcej, dojechać lepszym samochodem, mieć mniejszą grupę i przewodnika, który się tobą przejmie, ale dla bezwolnej masy, w której ja się znalazłam, wszystko jest zaserwowane tak samo.
U mnie miała być grupa maksymalnie 12-osobowa, w rezultacie było nas 22 osoby. W większości Francuzi, najbardziej „przyjazny” naród na świecie. Poza tym Słoweńcy, Maltańczycy, Belgowie i Hiszpanie, którzy nie mówili słowa po angielsku i przez pierwszy dzień zastanawiali się, jakim sposobem wylądowali w środku tropikalnego lasu w drodze do jakiejś małej, zapyziałej wioski. Robiłam im za tłumacza, bo rozchorowało im się dziecko i na migi nie mogli się dogadać z przewodnikiem. W planie był trekking do wioski, nocleg w bambusowej chacie, a na drugi dzień white water rafting, również spływ bambusową tratwą, wizyta w wiosce Karen, przejazd na słoniu, opcjonalnie kąpiel ze słoniem, zjazd na linie i kąpiel w wodospadzie. Brzmi ciekawie, prawda? Cóż, nie było to za fajne – ciągle popędzani przez przewodnika z miejsca na miejsce, bo już inne wycieczki depczą nam po piętach, pół minuty na zdjęcie i dalej w drogę. Dotarło wtedy do mnie, jaka to potężna biznesowa machina, jakie oni muszą na tym zarabiać ciężkie pieniądze – nie przewodnicy czy opiekunowie słoni, ale właściciele ośrodków, agencji itp. W Elephant Campie widziałam, jak tuż po nas podjeżdżają piętrowe autokary pełne Chińczyków i Rosjan, ustawiali się do grupowych, 50-osobowych zdjęć, a potem w kolejki do słoni, sklepu, obiadu czy cokolwiek było w danym momencie w planie. Turystyczny McDonald ’s, szybko, tanio, jednakowo dla wszystkich. Lesson learnt – od tamtej pory wybierałam moje wycieczki uważniej.
Obrazeczki z wycieczki (nie będzie o wszystkim, bo nie wszystko warte było zapamiętania):
Trekking na słoniu – W miejscu, które nazywa się Elephant Camp, setki ludzi wsiada i zsiada z tych biednych słoni po to, by spędzić na ich grzbiecie około pół godziny maszerując przez błoto, w dół rzeki i z powrotem do obozu. No i strzelić sobie pamiątkowe zdjęcie. Pomaszerowałam i ja. Jako że podróżowałam sama, to i słonia dostałam pojedynczego, małego, z ławeczką na grzbiecie. Zeszliśmy do rzeki, słoń spragniony, wypił kilka hektolitrów brudnej wody i już rzecznym korytem poczłapał z powrotem do wioski. Plątał mu się pod nogami mały słonik – nurt rzeki przewracał go, fale przykrywały, tak że czasami wystawała mu spod wody jedynie trąba. Ale dzielnie dawał sobie radę. Zwierzęta wyglądały na zmęczone, mimo że było rano – może wiedzą co je czeka, patrząc na rzędy parkujących autokarów. Niektóre słonie mają poranione uszy – jeśli nie słuchają poleceń to poganiacz drapie je za uchem takim metalowym harpunem, czasem do skutku, do krwi. Jest też widownia i arena, na której odbywają się rozmaite pokazy ze słoniątkiem w roli głównej. Krzykliwy konferansjer rzuca dowcip za dowcipem, słonik tańczy czy wykonuje inne polecenia, a widzowie pokładają się ze śmiechu. Chciałam stamtąd uciekać.
Wioska Karen – long neck. Jedno z najbardziej przygnębiających miejsc, jakie w życiu widziałam. Wiedziałam, że nie chciałam tam iść, ale popędzana przez pana przewodnika podążyłam we wskazanym kierunku jak ta głupia owca za stadem. W wiosce w małych bambusowych chatkach, otoczone ręcznie robionymi szalami i innymi gadżetami dla turystów siedzą kobiety o długich szyjach. Każda pięknie umalowana, z przyklejonym uśmiechem i pozłacanymi pierścieniami na szyi. Im kobieta starsza, tym pierścieni więcej, rozciągają szyję coraz bardziej. Siedzą bądź stoją wyprostowane, gdy chcą spojrzeć w bok, muszą obracać całe ciało. Patrzą pusto w obiektywy aparatów skierowanych w ich stronę, powtarzając do znudzenia: please, buy! Proszę, kup! Zobaczyłam małą dziewczynkę, miała może pięć, sześć lat, też zakutą w tę metalową obrożę. Była śliczna. I już na wieki wieków skazana na życie w tym ludzkim cyrku. Nie mogą pozbyć się tych pierścieni, bo szyja, nie przyzwyczajona do wysiłku, złamie się pod ciężarem głowy. Poza tym to nie są nawet Tajki, pochodzą z Birmy i nawet nie mają wizy czy pozwolenia na pobyt. Więc siedzą całymi dniami w tych swoich bambusowych więzieniach, czekając aż ktoś coś kupi. Współczesne niewolnictwo jak w pysk strzelił.
Spływ pontonem w dół rzeki – ale przeżycie! W końcu coś, co mnie ucieszyło i miało znamiona dobrej zabawy. Co prawda, rzeka dość spokojna, ale było kilka kamieni, wirów i miniaturowych kaskad. Trzymałam kurczowo wiosło i poprawiałam co chwilę kask, który zjeżdżał mi na oczy, co chwilę zalewała mnie jakaś fala, więc wyszłam z rzeki kompletnie przemoczona, ale z ogromnym uśmiechem na ustach. I tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy naszą wycieczkę, pora było wracać do Chiang Mai.
No dobra, jedyne do czego absolutnie nie mogę się przyczepić to natura. Piękna przyroda, pełna zieleń, wilgotno tak, że każdy oddech wydawał się łykiem wody. Podziwiałam fantastyczne rośliny, które rodzą jeszcze dziwniejsze owoce, chciałam zerwać i spróbować, ale kogo spytać na tym pustkowiu czy można, co to i jak się je? Poza tym trzeba było iść, bo słońce coraz niżej, a do wioski daleko. Żałuję, że nie wybrałam się na trekking z prawdziwego zdarzenia, kilka godzin z plecakiem po odludziu, z każdym krokiem bliżej sedna przyrody, jej dzikość na wyciągnięcie ręki. Może następnym razem, może wtedy nie będę już tak niechętnie nastawiona do wszystkiego.
Po wycieczce zostałam jeszcze w Chiang Mai jeden dzień, pokręciłam się po uliczkach, nawet udało mi się zgubić, wieczorem zjadłam pyszne spring rolls (do tej pory pamiętam jakie przesmaczne były) i pad thai w znajomej knajpce i rano wyruszyłam w drogę. Chiang Rai, ostatni przystanek przed Laosem.
Notes from the journal:
„Sama nie wiem. Niby wszystko jak
trzeba, ale jakoś nie mogę się wgryźć. Będzie mi się chciało zostać w jednym
miejscu dłużej. Celuję w Laos. Zobaczymy, czy w ogóle dojadę do Kambodży. Już
mi rośnie w głowie skrót, ominąć wszystko, rozpakować się i napawać spokojem
Azji, płynącej rzeki i życia ludzi, którzy nigdy nie opuszczali swojego miejsca
i mimo to potrafią być szczęśliwi. Potrzebuję poznać ludzi stąd i to nie
takich, którzy mi coś sprzedają, obsługują itp. Nie, takich, którzy chcą się
podzielić i opowiedzieć o tym, jacy są. Celuję w Laos.
Jadąc dziś tuktukiem na dworzec
dotarło do mnie, jak bardzo jestem szczęśliwa, normalnie zachciało mi się
płakać. Ze smutkiem opuszczam Chiang Mai, mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy
– tu w końcu poczułam się jak w Tajlandii.
A więc jechałam tym tuktukiem,
pan kierowca wyprzedzał na trzeciego i był wyprzedzany na czwartego, wszystko
odbywało się płynnie, bez jednego klaksonu. Teraz siedzę na dworcu, otoczona
uśmiechami Tajów, którzy są chętni do pomocy nawet jeśli o nią nie proszę.”
Komentarze
Prześlij komentarz