Dlaczego Maroko? A dlatego, że miałam styczność z tyloma ludźmi stamtąd i to doświadczenie nie było za bardzo pozytywne. Ale to niemożliwe, żeby cały kraj był nieudany, więc pojechałam sprawdzić.
"Właśnie minął mój pierwszy pełny dzień w Maroko i się zmęczyłam hałasem, zamętem, wszystkim. Trzeba mieć bez przerwy oczy dookoła głowy, motory, rowery i miniaturowe samochody śmigają milimetry od ciebie i innych, trąbiąc i krzycząc. Nie ma świateł, znaków i zasad. Kto pierwszy ten lepszy.
Oczywiście, ze przyciągam wzrok. Blond turystka i jeszcze pojedyncza. Wszyscy brzęczą wokół mnie jak pszczoły wokół pasieki: miss! good price! good quality! Ułamek sekundy mojej uwagi jest dla nich oczywistą zachętą do tego, żeby mi wcisnąć cokolwiek - od oliwek po lampę. Albo żeby za drobną opłatą wskazać mi kierunek, w którym i tak zamierzam się udać. Męczące to niemiłosiernie. Chwila mojej nieuwagi i płacę cenę naiwności sporym rejdżykiem i 80MAD. Ale z perspektywy kilku godzin dochodzę do wniosku, że warto było. Pogubiłam się w medynie, co od razu było widać. Z miejsca znalazł się "pomocnik", który zamiast na plac (do którego próbowałam dojść) poprowadził mnie w przeciwnym kierunku. Zobaczyłam, jak się piecze chleb, szkołę koraniczną, meczet i starego dziadka, który na antycznej przędzalni tkał przepiękne szaliki. Kupiłabym jeden gdyby nie fakt, że musiałam się targować. Poddałam się od razu i ku ogólnemu niezadowoleniu opuściłam mikroskopijną manufakturę.
Dziwiłam się, że nie ma podpisanych ulic, ale jak to zrobić? Tak chaotyczny i poplątany jest ten labirynt uliczek, alejek i zaułków, że rozplątać go może tylko ten, kto tu się urodził i mieszka całe życie. Ja się kompletnie zgubiłam i dlatego potulnie i bardzo ufnie szłam za moim samozwańczym przewodnikiem, który, tak na marginesie, powiedział mi komplement pt. "Dałbym za ciebie tysiąc wielbłądów" co podobno jest dobrą ceną, potem poprosił o pocałunek, a potem o pieniądze."
Marrakesz.
Jeszcze nie zdążyłam dojechać do hostelu, a już się zaczęło. Zamówiłam wcześniej odbiór z lotniska, żeby tak na dzień dobry nie błąkać się po obcym kontynencie. Kierowca miał gęste wąsy i dywan z wielbłąda z mnóstwem zabawek na tapicerce przed kierownicą. Śmiał się, że przypinam się pasami, ale po 5 minutach wiedziałam, że była to słuszna decyzja. Na szerokiej drodze prowadzącej do centrum nie było żadnych linii oddzielającej pasy, samochody wymijały się ze wszystkich stron, manewrując pomiędzy dziesiątkami przeładowanych motorów, rowerów, wozów i osiołków. Dalej odebrał mnie Ali z hostelu i poprowadził labiryntem uliczek do Riad Marrakech Rouge.
Hostel był piękny, pełen ozdób i kolorów, z mnóstwem poduszek i kwiatów. I bardzo bardzo zimny. Na powitanie dostałam gorącej mocnej i bardzo słodkiej herbaty i poznałam cały tłum erazmusowych studentów z całego świata. Ale telefon zadzwonił i pobiegłam spotkać się z Mohamedem, którego poznałam już w autobusie na lotnisko, a który nie był zbyt nachalny i najważniejsze - był stąd. Plac Djemaa el Fna totalnie mnie porwał. Muzyka, zapachy, ludzie - plac tętnił życiem, pulsował niesamowitym wieczornym rytmem, fascynujące! Poszliśmy z Mohamedem i jego kuzynem Hassanem zjeść coś (w życiu nie wiedziałabym jak cokolwiek tam zamówić, wybrać, jak zapłacić i nie dać się oszukać) Moje blond włosy zwracały uwagę, ale dzięki marokańskiej obstawie miałam względny spokój.
From the journal:
"Właśnie minął mój pierwszy pełny dzień w Maroko i się zmęczyłam hałasem, zamętem, wszystkim. Trzeba mieć bez przerwy oczy dookoła głowy, motory, rowery i miniaturowe samochody śmigają milimetry od ciebie i innych, trąbiąc i krzycząc. Nie ma świateł, znaków i zasad. Kto pierwszy ten lepszy.
Oczywiście, ze przyciągam wzrok. Blond turystka i jeszcze pojedyncza. Wszyscy brzęczą wokół mnie jak pszczoły wokół pasieki: miss! good price! good quality! Ułamek sekundy mojej uwagi jest dla nich oczywistą zachętą do tego, żeby mi wcisnąć cokolwiek - od oliwek po lampę. Albo żeby za drobną opłatą wskazać mi kierunek, w którym i tak zamierzam się udać. Męczące to niemiłosiernie. Chwila mojej nieuwagi i płacę cenę naiwności sporym rejdżykiem i 80MAD. Ale z perspektywy kilku godzin dochodzę do wniosku, że warto było. Pogubiłam się w medynie, co od razu było widać. Z miejsca znalazł się "pomocnik", który zamiast na plac (do którego próbowałam dojść) poprowadził mnie w przeciwnym kierunku. Zobaczyłam, jak się piecze chleb, szkołę koraniczną, meczet i starego dziadka, który na antycznej przędzalni tkał przepiękne szaliki. Kupiłabym jeden gdyby nie fakt, że musiałam się targować. Poddałam się od razu i ku ogólnemu niezadowoleniu opuściłam mikroskopijną manufakturę.
Dziwiłam się, że nie ma podpisanych ulic, ale jak to zrobić? Tak chaotyczny i poplątany jest ten labirynt uliczek, alejek i zaułków, że rozplątać go może tylko ten, kto tu się urodził i mieszka całe życie. Ja się kompletnie zgubiłam i dlatego potulnie i bardzo ufnie szłam za moim samozwańczym przewodnikiem, który, tak na marginesie, powiedział mi komplement pt. "Dałbym za ciebie tysiąc wielbłądów" co podobno jest dobrą ceną, potem poprosił o pocałunek, a potem o pieniądze."
A propos chleba: funkcjonują tu publiczne piekarnie, dzieci, staruszkowie lub rzadziej kobiety przynoszą rano wyrobione placki owinięte w kolorowe ściereczki, zostawiają w rzędzie na podłodze, a pan piekarz wrzuca je do ogromnego pieca. Później owija w tę samą ściereczkę i oddaje rodzinie. Każde dziecko pamięta swój kolor ściereczki, ten codzienny zwyczaj nie pozwala się pomylić. Piece opalane są drewnem, co w połączeniu z pieczywem pachnie wspaniale. A w jednej z piekarni panowie piekarze opalali się dodatkowo... haszyszem.
Zwiedziłam ruiny pałacu Badia, zachmurzone przestrzenie, niezrozumiałe dla mojej europejskiści ustawienie pomieszczeń, krużganków, śwętych kątów i resztek minaretów. I klekot boćków! Wygląda na to, że nasze swojskie bociany spędzają zimowe wakacje w Maroko, dobudowując na szczycie murów pałacowych swoje gniazda.
Nagle milkną radia, samochody zwalniają i gasną rozmowy. Wezwanie na modlitwę. Zawodzący głos muezina, i kolejnego, i kolejnego i cała przestrzeń wypełnia się dźwiękiem. Każdy meczet zaczyna w trochę innym, lecz jedynie słusznym momencie, przez co powstaje niezwykła kakofonia. I tak pięć razy dziennie. Niesamowite, jeszcze teraz, po ponad pół roku na samo wspomnienie mam gęsią skórkę.
Komentarze
Prześlij komentarz