Rissani było pełne wody po nocnym deszczu. Stałam na brzegu jednej z kałuż i zastanawiałam się co teraz, kiedy obok mnie pojawił się młody chłopak i powiedział, żebym za nim poszła, a on zaprowadzi mnie do Mohammeda. OK, obcy dzieciaku, no to idziemy. Skąd wiedział, że ja to ja i że będę dokładnie w tym, a nie innym miejscu? Cała wieś się za mną oglądała, kiedy szłam za moim przewodnikiem w kompletnie nie znanym mi kierunku. "Mohammed nie przyjedzie po ciebie, powiedział, ale zamówimy ci taksówkę. Daj mi pieniądze." Grzecznie dałam mu plik banknotów, on się uśmiechnął, wybrał jeden i poszedł dosłownie zamawiać taksówkę. Podjechał samochód, Hassan (oczywiście, że Hassan, oni chyba nie mają innych imion...) wręczył kierowcy pieniądze, a ten odjechał w nieznanym kierunku. Gdybym nie była tak bardzo zmęczona, to bym się zdenerwowała, a tak to tylko poczekałam na wyjaśnienie. Taxi pojechało do centrum, zebrać więcej osób, ale jedno miejsce będzie na mnie czekało w samochodzie, mam się nie martwić. No to się nie martwiłam. Samochód wrócił po około 15 minutach. Pełen. Ale skoro twierdzili że jest tam miejsce dla mnie... Z przodu oprócz kierowcy siedziało dwóch wyżelowanych, wypachnionych facetów, z tyłu jeden duży i wąsaty i dwie czarne kobiety, Beduinki, zawinięte w czarne chusty z kolorową obwódką, z wysuniętymi szczękami były trochę podobne z twarzy do wielbłądów. A więc jakimś cudem wepchałam mój niemały tyłek do środka i zamknęłam drzwi. I w drogę, na pustynię.
Samochód pognał w stronę niczego, a mi w głowie brzęczało :"Pan mnie strzeże, Pan mnie strzeże, czuwa nade mną Bóg..." W radiu leciało marokańskie disco, zabawki (mnóstwo gadżetów) ustawione na przedniej szybie drżały od prędkości, a ja, kurczowo trzymając się oparcia kierowcy, czułam na sobie ciekawskie spojrzenia współpodróżnych, szczególnie tych z przedniego siedzenia. Po 15-20 minutach samochód nagle zatrzymał się, kierowca rzucił: "it's your stop" I wręczył mi mój plecak. Na szczęście nie zdążyłam spanikować, bo zobaczyłam nadjeżdżający od strony wydm samochód i Mohammeda. Uff...
Kasbah Erg Chebbi był piękny. Serio, jeśli koś chce się wybrać na pustynię, to jest TO miejsce. Spokojne, otoczone wydmami, z typowym marokańskim wystrojem - wielkie poduchy, lampki, dywany, no pięknie no. Była ciepła woda, więc się wykąpałam, odpoczęłam i zostałam porwana na wycieczkę po okolicy samochodem z napędem na cztery koła, kompletnie offroad. To było genialne. Podskakiwałam na siedzeniu i obijałam sobie wszystko, a Mohammed rozpędzał auto jeszcze bardziej, żadnych znaków, zasad i ograniczeń. Pustynia rządzi.
Podjechaliśmy do jakiejś restauracji, Moha kupił kanapki i piwo (towar mocno deficytowy) i pojechaliśmy na piknik, gdzieś w bardzo centrum bardzo niczego. Ale widok był obezwładniający. I cisza, żadnych zakłóceń, tylko szept wiatru.
Mój gospodarz bardzo mnie zachęcał, bym została jeszcze jeden dzień, jeszcze trochę, przecież zdążę pozwiedzać całą resztę. Z perspektywy czasu trochę żałuję, ale jeszcze nic straconego, może jak kiedyś tam wrócę, to też mnie zabierze tam, gdzie planował. Ale nic. Jego kuzyn podwiózł mnie do Rissani, gdzie miałam wybrać pieniądze z bankomatu i złapać autobus do Fes. A tu brak prądu. Skoro jest niedziela i bank nie działa, nie działają też bankomaty. Miałam w kieszeni jakieś grosze, na pewno nie tyle, by zapłacić za 6-godzinny autobus na północ. Kuzyn Hassan (!) po minucie namysłu wsadził mnie do jakiegoś samochodu jadącego do Errachidia czyli w stronę Fes, z wąsatym ponurym kierowcą i nadzieją, że w większym mieście prąd i bankomat będzie. Prąd był i bankomaty działały. Z pomocą pana kierowcy znalazłam odpowiedni autobus, kupiłam bilet i w drogę. Do Fes.
Byłam atrakcją autobusu. Jedyna blond, niebieskooka, sama, bez chustki na głowie. Totalnie pogubiona. Nie mówię po francusku, więc dopiero po 3-4 godzinach dowiedziałam się, że to ne jest ten autobus który chciałam. Owszem, jedzie do Fes, ale mało bezpośrednio, zahacza o wiele górskich wioch, co trwa nie 6, a 10 godzin. Pięknie. W pewnym momencie skończył się asfalt, a mnie ogarnął głupi śmiech. Prawdziwy chicken bus w środku Atlasowych gór.
From the journal:
"Nieważne dokąd, ważne jak. Autobus do Fez przez pustynię, góry i lasy, z Omarem, półtorarocznym Radem i dziewczynami w chustach był cudowną przygodą. 10h telepania się po prawie bezdrożach, obiad w Zeidzie, marokański street fast food z jednej michy. Pamiątkowe zdjęcia - byliśmy dla siebie tak samo atrakcyjni. I góry. Ostre gołe skały, wrogie i niesprzyjające bliższym spotkaniom. Bliżej północy zaczęły pokrywać się nieśmiałym puchem traw, miękkimi zielonymi kępkami i śniegiem. Białe połacie przypominały - tak, jesteśmy wysoko i jest zimno. Cudownie."
A propos street fast food:
Po mniej więcej dwóch godzinach jazdy przez księżycowe góry Atlasu zmienił mi się współpodróżnik siedzący obok - z miłego starszego pana z Jordanii, na Marokańczyka Omara, który w momencie odjazdu autobusu zapałał do mnie wielkim acz nieszczęśliwym - bo jakże nieowzajemnionym - uczuciem. Puszczał mi Bryana Adamsa (Everything I do, I do it for you...) śpiewając przy okazji i patrząc mi głęboko w oczy. Cudownie. Ale mówił po angielsku, więc wypytywałam go o różne rzeczy. Plus wcielił się w rolę tłumacza pomiędzy mną a dwiema dziewczynami z predniego siedzenia, które od samego początku zerkały na mnie ciekawie, a z którymi nie mogłyśmy się porozumieć, bo one po arabsku i francusku, a ja we wszystkich innym językach więc nam komunikacja nie szła.
Po kolejnych dwóch godzinach autobus zatrzymał się i wszyscy nieoczekiwanie zaczęli wysiadać. Hm, przerwa na lunch. Omar, jak na prawdziwego marokańskiego gentlemana przystało, zaprosił nas na lunch. Wybrał bar, zamówił, a mnie zimny dreszcz przeszedł po plecach. Niechcący siedziałam przodem do "kuchni" i powoli traciłam apetyt. Przy kontuarze zwisało pół krowy z wielką fioletową pieczątką na zadzie. Pan kucharz odkroił kawałek, posiekał i zaniósł na "grilla", wokół którego kręciło się mnóstwo kotów. Po kilku minutach mięso w towarzystwie cebuli i ogrągłego chleba wjechało na stół. Wszyscy zabrali się żywo do jedzenia, tylko ja tak trochę tego... Popatrzyli na mnie z oczekiwaniem i troską, czy mi będzie smakować, no to jak miałam odmówić? Spróbowałam i przeżyłam. Było smaczne, pikantne, chleb świeży, a ja głodna. Ale mając w perspektywie kolejne minimum 5 godzin podróży i brak łazienek i postojów, zdecydowałam się raczej na degustację, niż pełnowymiarowy posiłek. Na koniec rozśmieszyłam niechcący moje towarzystwo prawie do łez. Podano herbatę w ramach deseru, a Omar zaczął ją wlewać z dość znacznej wysokości do szklanki, próbować i wlewać z powrotem do czajnika. I tak kilka razy. Zapytałam po co to robi, a on - żeby wymieszać cukier. No to ja się pytam czy nie łatwiej łyżeczką (zamiast parzyć się i rozlewać wokół), a on wybuchnął śmiechem. Powtórzył po arabsku dziewczynom, a one roześmiały się jeszcze bardziej. Do dziś nie wiem dlaczego to było takie zabawne.
Fez.
Jeszcze nigdy nie spałam w tak luksusowym hostelu. I tak drogim. Było pięknie, te wszystkie ozdoby, kafelki, mała fontanna pośrodku common roomu, karanek w klatce drący ryja (cytując Olę), poduchy, królewskie śniadanie i super przystojny właściciel. I taras na dachu z widokiem, który zapierał dech w piersiach. Ale atmosfery - brak. Dobrze, że to były tylko 3 dni i że z kilkoma osobami spędzaliśmy czas zwiedzając, bo w tych pięknych wnętrzach nie za bardzo chciało się siedzieć. Już chyba wolałam hippie hostel w Marrakeszu, który mimo wielu (samych) niedogodności, miał radosny i swobodny klimat. Ale pokój miał klimatyzację, codziennie czyste ręczniki i TV, więc nie narzekam.
Komentarze
Prześlij komentarz