Z Marakeszu wybrałam się na wycieczkę, nie mam jeszcze tyle odwagi i przekory, żeby poruszać się po aż tak obcym kraju całkiem sama. 3 dni, autokar, all included (tiaa...) cena przystępna i jedziemy.
Kierowca, niski pękaty facet w szarym dżelabie z kapturem (dżelaba to wierzchnia szata, taka długa sukienka/koszula noszona przez mężczyzn i też kobiety) nie mówił, o dziwo, po angielsku, a może nie chciał, odmawiał włączenia ogrzewania, szyby parowały, bo było strrrasznie zimno, a ja się pociłam ze wściekłości i nerwów, bo on wycierał te szyby prowadząc busa jedną ręką po tych przerażająco wąskich krętych drogach Altasu. Ale widoki trochę wynagradzały niedogodności podróży. No i fakt, że siedziałam z przodu, z doskonałym widokiem na wszystko. WSZYSTKO!
Przyjechaliśmy do Ait Benhaddou, wioski wpisanej na listę UNESCO, pięknej i dla mnie super egzotycznej. Glina, zero dogodności cywilizacyjnych typu prąd czy kanalizacja. Za to przy rzece pasły się wielbłądy. Zwiedziliśmy kręte uliczki, miniaturowe manufaktury, pokazano nam pozostałości po planach zdjęciowych - to tu kręcono wiele scen ze znanych hitów filmowych, m.in. Prince of Persia, Mumia, Alexander.
Po obiedzie ruszyliśmy dalej, do Ouarzazate i przez Dolinę Róż, która owszem, malownicza, ale w zimie nie zachwyca jakoś tak strasznie. Hotel, w którym zatrzymaliśmy się na noc był przytulony do stoku góry, otoczony kamiennymi murami z każdej strony, co w lecie musi być zbawieniem, jednak w zimie... Nie mogłam usnąć, bo budził mnie szczęk moich własnych zębów (a dopłaciłam do pokoju z ogrzewaniem!)
Rano wyruszyliśmy dalej przez bardzo Wysoki Atlas, książycowy krajobraz, mało zaleziony, skalisty, taki obcy. Przystanek w Todra Gorges - monstrualne skały sprawiały wrażenie, że spadają na ciebie, kanion się zwęża, przytłacza i nagle klaustrofobicznie brakuje ci powietrza. Uff... Dalej w drogę.
Merzouga - wysiedliśmy z busa i od razu na wielbłądy, bez minuty oddechu, bez chwili kontemplacji. Młody poganiacz wytłumaczył nam mniej więcej co i jak, i w drogę. Nie jeżdżę konno, nie mam zielonego pojęcia jak się poruszać na wielbłądzie żeby nie zlecieć na pysk, ale dało radę. Tym bardziej, że wspięliśmy się na wydmy. I zaparło mi dech w piersiach. Erg Chebbi, złote piaski prawdziwej, jedynej w swoim rodzaju pustyni. Ogłuszająca cisza podkreślana jedynie człapaniem wielbłądów i pogwizdywaniem poganiacza. Gra świateł na wydmach, gra kolorów, brak słów by opisać to doskonałe piękno.
Mój wielbłąd szedł pierwszy w rzędzie, za nami jeszcze cztery inne, później kolejny poganiacz i kolejne pięć wielbłądów itd. Nagle sznurek, kóry łączył mojego wielbłąda z resztą urwał się i karawana stanęła. Sznurka nie ma, wielbłąd nie idzie. Nie umie czy nie wie? Czy ma lęk przestrzeni i woli się nie ruszać niż zboczyć z jedynie słusznej ścieżki wytyczonej przez poganiacza? Chłopak, który prowadził naszą grupę, zorientował się po chwili co się stało, ale się nie zatrzymał. Zaczął za to wywiad: Skąd jesteś? Masz męża? Chłopaka? Aa.. narzeczonego. A dlaczego on nie przyjechał z tobą? No tak, zarabia na moje kolejne wycieczki. Na szczęście reszta karawany nadgoniła na skróty i pytania się zakończyły.
Po mniej więcej półtorej godzinie bujania się na bardzo niewygodnym garbie wielbłąda i już po zachodzie słońca (widok nieziemski, żadne opisy czy zdjęcia tego nie oddadzą) dotarliśmy do berberskiego obozu u stóp ogromnej wydmy. Kolacja przy świeczce i z jednej michy. Hektolitry herbaty. I zimnoooo...! odbył się też dość wymuszony wieczorek integracyjny, gospodarze obozu ubrani w kolorowe szaty i turbany na tradycyjnych instrumentach wystukiwali melodie i zachęcali do śpiewania z nimi.
A potem część (starsza) wycieczki postanowiła iść spać, a część (młodsza) wspiąć się na wydmę by zobaczyć widok. Zważywszy że była noc, zachmurzone niebo i zero jakichkolwiek świateł dookoła, a ciemność aż kłuła w oczy - to był genialny pomysł. Ja, ani starsza, ani młodsza, wahałam się chwilę i w końcu poszłam na wydmę, mimo że mój obity wielbłądem tyłek bardzo chciał już wrócić do namiotu i spać.
Wydma okazała się nie do pokonania. Nie było mi dane zobaczyć jej w świetle dziennym, więc nie wiedziałam na co się porywam, przeliczyć siły na zamiary itp. Piasek obsuwał się z każdym krokiem, żeby zrobić jeden krok, trzeba było nadrobić przynajmniej trzy inne. Już na samym dole wiedziałam, że nie dam rady, ale i tak zdecydowałam się spróbować zdobyć ten mój piaskowy Mont Everest. Po kilku metrach serce chciało mi wyskoczyć z piersi i poturlać się w dół, piasek miałam wszędzie, w nosie, oczach, wszędzie. Gdzieś nade mną rysowała się krawędź wydmy, prawie na wyciągnięcie ręki, fatamorgana, kurde. Przeszłam kolejne kilka metrów i padłam. Za rękę chwycił mnie jeden z młodych poganiaczy wielbłądów, poderwał z piasku i popruł ciągnąc mnie w górę, mimo że stawiałam bardzo czynny opór, stopowana przez tony piasku osuwające się z góry. W końcu odczepiłam się od jego upartej ręki i powiedziałam, że zostaję tu, nigdzie dalej nie idę. I zostałam. Sapania i śmiechy pozostałych osbób zaczęły gasnąć, tłumione wszechobecną ciemnością i piaskową ciszą.
Zostałam sama. Pośrodku pustyni, na stoku wydmy, otoczona czernią tak głęboką, że nie widziałam własnych nóg. Zebrało mi się na płacz, ale wystraszyłam się własnego chlipania, które spotęgowane ciszą brzmiało jak fanfary. Uspokoiłam się, znalazłam nikłe światełko obozu i po krótkim odpoczynku zaczęłam schodzić na dół, nieważne jak, byle w kierunku światełka. No i zaczęło padać, piasek zaczął kleić się do ubrania, czułam, ze przemieniam się w piaskowego bałwana, ale było mi tak doskonale wszystko jedno, że dalej skakałam w dół, co było o tyle przyjemne, że z jednym krokiem zjeżdżało się trzy kolejne automatycznie. Dotarłam do światełka, obozu i mojego namiotu, który okazał się nie być wodoodporny, zakopałam się w wilgotne i cuchnące koce i zasnęłam natychmiast, kołysana melodią kropel bębniących w dach berberskiego namiotu.
Rano nie mogłam podnieść nogi, aby dosiąść mojego wielbłąda, który nie był zachwycony czekającym go spacerem i się kręcił niecierpliwie ze mną na garbie. Nigdy więcej wielbłądów, nawet za cenę widoków. Dotarliśmy z powrotem do kasbahu (hotelu), zaparkowaliśmy wielbłądy i w drogę. Do Rissani, mój kolejny punkt podróży. Wysiadłam na dość umownym przysanku dla autobusów, pożegnałam moją wycieczkę - która, notabene, musiała myśleć, że zwariowałam, zostając sama w jakiejś wsi pośrodku pustyni, zdana na łaskę faceta poznanego w autobusie - i poczekałam na dalszą część mojej marokańskiej przygody.
Po mniej więcej półtorej godzinie bujania się na bardzo niewygodnym garbie wielbłąda i już po zachodzie słońca (widok nieziemski, żadne opisy czy zdjęcia tego nie oddadzą) dotarliśmy do berberskiego obozu u stóp ogromnej wydmy. Kolacja przy świeczce i z jednej michy. Hektolitry herbaty. I zimnoooo...! odbył się też dość wymuszony wieczorek integracyjny, gospodarze obozu ubrani w kolorowe szaty i turbany na tradycyjnych instrumentach wystukiwali melodie i zachęcali do śpiewania z nimi.
A potem część (starsza) wycieczki postanowiła iść spać, a część (młodsza) wspiąć się na wydmę by zobaczyć widok. Zważywszy że była noc, zachmurzone niebo i zero jakichkolwiek świateł dookoła, a ciemność aż kłuła w oczy - to był genialny pomysł. Ja, ani starsza, ani młodsza, wahałam się chwilę i w końcu poszłam na wydmę, mimo że mój obity wielbłądem tyłek bardzo chciał już wrócić do namiotu i spać.
Wydma okazała się nie do pokonania. Nie było mi dane zobaczyć jej w świetle dziennym, więc nie wiedziałam na co się porywam, przeliczyć siły na zamiary itp. Piasek obsuwał się z każdym krokiem, żeby zrobić jeden krok, trzeba było nadrobić przynajmniej trzy inne. Już na samym dole wiedziałam, że nie dam rady, ale i tak zdecydowałam się spróbować zdobyć ten mój piaskowy Mont Everest. Po kilku metrach serce chciało mi wyskoczyć z piersi i poturlać się w dół, piasek miałam wszędzie, w nosie, oczach, wszędzie. Gdzieś nade mną rysowała się krawędź wydmy, prawie na wyciągnięcie ręki, fatamorgana, kurde. Przeszłam kolejne kilka metrów i padłam. Za rękę chwycił mnie jeden z młodych poganiaczy wielbłądów, poderwał z piasku i popruł ciągnąc mnie w górę, mimo że stawiałam bardzo czynny opór, stopowana przez tony piasku osuwające się z góry. W końcu odczepiłam się od jego upartej ręki i powiedziałam, że zostaję tu, nigdzie dalej nie idę. I zostałam. Sapania i śmiechy pozostałych osbób zaczęły gasnąć, tłumione wszechobecną ciemnością i piaskową ciszą.
Zostałam sama. Pośrodku pustyni, na stoku wydmy, otoczona czernią tak głęboką, że nie widziałam własnych nóg. Zebrało mi się na płacz, ale wystraszyłam się własnego chlipania, które spotęgowane ciszą brzmiało jak fanfary. Uspokoiłam się, znalazłam nikłe światełko obozu i po krótkim odpoczynku zaczęłam schodzić na dół, nieważne jak, byle w kierunku światełka. No i zaczęło padać, piasek zaczął kleić się do ubrania, czułam, ze przemieniam się w piaskowego bałwana, ale było mi tak doskonale wszystko jedno, że dalej skakałam w dół, co było o tyle przyjemne, że z jednym krokiem zjeżdżało się trzy kolejne automatycznie. Dotarłam do światełka, obozu i mojego namiotu, który okazał się nie być wodoodporny, zakopałam się w wilgotne i cuchnące koce i zasnęłam natychmiast, kołysana melodią kropel bębniących w dach berberskiego namiotu.
Rano nie mogłam podnieść nogi, aby dosiąść mojego wielbłąda, który nie był zachwycony czekającym go spacerem i się kręcił niecierpliwie ze mną na garbie. Nigdy więcej wielbłądów, nawet za cenę widoków. Dotarliśmy z powrotem do kasbahu (hotelu), zaparkowaliśmy wielbłądy i w drogę. Do Rissani, mój kolejny punkt podróży. Wysiadłam na dość umownym przysanku dla autobusów, pożegnałam moją wycieczkę - która, notabene, musiała myśleć, że zwariowałam, zostając sama w jakiejś wsi pośrodku pustyni, zdana na łaskę faceta poznanego w autobusie - i poczekałam na dalszą część mojej marokańskiej przygody.
From the journal:
"Jest zimno. Do skostnienia palców, do obolałych stóp i czerwonego nosa. Afryka, tiaa.. jasne. Od południa się rozjaśnia i ociepla, do oślepienia i zdzierania z siebie kolejnych warstw ubrania. Kiedy jednak znów słońce ginie za horyzontem, pośpiesznie szukasz porzuconych okryć i zalewasz przeszywający chłód kolejnymi szklankami gorącej przesłodzonej herbaty.
Glina i słoma, brąz i czerwień. Błękit nieba, jego głębia i nieskończoność. I białe szczyty w chmurach. I ludzie. Kobiety opakowane w wielobarwne szaty z odkrytą jedynie twarzą. Mężczyźni w kaftanach do ziemi i szpiczastych kapturach, ich ciemne twarze i brudne żółte zęby. Stoją w grupach lub siedzą pojedynczo pod glinianymi murami domów i nic nie robią. Piją tą sławetną marokańską herbatę i dyskutują swoim wężykowym językiem. Nigdzie się nie śpieszą, mają czas na powolną obserwację, kontemplują leniwie upływające minuty. Pełen chillout.
Jeden z najpiękniejszych widoków, jakie do tej pory widziałam. Piaski pustyni. Złote, rude, w pełnym słońcu prawie białe, pod wieczór wpadające w czerwień. Powalające piękno. Siedzieliśmy z Mohamedem w samochodzie na czarnej wulkanicznej ziemi patrząc na wydmy i nic nie mówiąc. Piaskowe góry bawiące się światłem i cieniem, słońcem i chmurami. Erg Chebbi."
Komentarze
Prześlij komentarz